Nie wiem, co tak mnie przyciągnęło do Babyteeth. Moja wiedza ograniczała się jedynie do tego, co zostało zaprezentowane na estetycznym plakacie – Eliza Scanlen siedząca przy basenie w niebieskiej peruce, spoglądająca gdzieś w stronę nieba. Jak widać, naprawdę potrzeba niewiele, aby mnie czymś zaintrygować, ale na dobrym przeczuciu się nie skończyło. Obejrzałem wartościowe kino przyspieszonej inicjacji. Cokolwiek to znaczy.
Bardzo trudno jest mi określić moje uczucia względem seansu, był on niezwykle dziwnym doświadczeniem. I nie chodzi mi tu o jakieś surrealistyczne sztuczki rodem z Twin Peaks Davida Lyncha, a o twórczą odwagę na poziomie scenariusza, w którym Rita Kalnejais i Shannon Murphy bawią się znanymi gatunkowymi motywami oraz archetypami postaci. Bo czym Babyteeth jest na papierze? To opowieść na skraju dwóch klisz – typowego portretu coming-of-age oraz ckliwej historyjki o osobie umierającej na raka. Tutaj połączono te dwa elementy i główną bohaterką jest śmiertelnie chora nastolatka. Taka, która wie, że nie zdąży dorosnąć. I właśnie na tym wewnętrznym dramacie skupiają się twórcy dzieła. Babyteeth balansuje na granicy nieetycznej groteski. Bawi się z modelem amerykańskiej rodziny i usprawiedliwia pewne patologie, jeśli te kryją w sobie dobre intencje. Nieprawidłowości te zostają jednak pokryte lukrem oraz sporą dawką szczerych emocji i jakimś cudem chłoniemy ten obraz bez większych obiekcji. Tym bardziej, że wątpliwości do zastanej sytuacji wyrażają już same postacie. Po co więc kopać leżącego? Lepiej obserwować jego ruchy z odbiorczymi predyspozycjami do skopofilii i voyeuryzmu.
Mamy więc młodą dziewczynę o imieniu Milla, która doskonale wie, że umiera. Wiedzę tę zamierza wykorzystać i przełożyć na działania, które zbliżą ją do osiągnięcia temporalnej niezależności (a ta, jak wiemy, jest pochodną dorosłości). Wolność ta objawia się w regularnie zmienianych perukach, odzwierciedlających aktualny stan głównej bohaterki (Eliza Scanlen ma tym filmie z 50 twarzy, każda tak samo przejmująca). Pewną furtkę protagonistka odnajduje także w miłości, która w normalnych warunkach byłaby chwilowym zauroczeniem. No cóż, za mało jednak czasu na jakiekolwiek przelotne romanse, Milla chce przeżyć prawdziwe uczucie. Wybrankiem jej serca staje się Moses – pogubiony, bezdomny chłopak, który wykorzystuje dziewczynę do swoich potrzeb. Kradnie jedzenie z jej lodówki, a także leki, świetnie sprawdzające się w roli substancji odurzających. Skąd czerpie te medykamenty? Od ojca Milli, który pracuje jako psychoterapeuta i psychiatra, więc zna się na naturze ludzkiej. Doskonale wie, że jego córkę czeka śmierć, więc przymyka oko na buntowniczy styl życia Mosesa, samemu stawiając czoła pokusom w postaci ciężarnej sąsiadki czy morfiny. To jednak nic przy sytuacji jego żony, która nieustannie faszeruje się lekami, byle tylko stłumić w sobie chorobę psychiczną i cierpienie spowodowane agonią dziecka.
I tak oto w kilku zdaniach nakreśliłem portret psychologiczny całej rodziny, któremu daleko do ideału. Wyobraźcie sobie jednak, że te dziwne spięcia zostały oddane w filmie w sposób tak szczery i wiarygodny, że ciepło wręcz wylewa się z ekranu. Na tym polega także pewien dysonans poznawczy związany z tym filmem. Z jednej strony przedstawia on problemy bardzo ludzkie i nieustannie współczujemy postaciom na ekranie, a z drugiej ubiera to wszystko w absurdalne ciuszki, które odkrywają o jedną część ciała za dużo. I nie myślcie sobie, że to coś złego, bo nie zostaje tu przekroczona żadna artystyczna granica. Co więcej, co druga scena próbuje być sama sobie sterem, żeglarzem, okrętem i broni się jako autonomiczna jednostka. Znajdziemy w nich osobne tropy, przepiękne pomysły inscenizacyjne (genialna sekwencja neonowej imprezy), a każdy bohater otrzymał tu tyle czasu ekranowego, na ile zasługuje. Cieszę się, że Babyteeth nie boi się powiedzieć, że rodzina to zbiór jednostek i każda z tych jednostek przeżywa swoje życie i musi pójść na pewne kompromisy, aby zdrowo współtworzyć domowy ekosystem.
Sam od kilku dni przepracowuję sobie ten film, żyje on we mnie, fascynuje mnie każdy jego aspekt. I choć czasem potrafi stanąć w rozkroku i uciec w niepotrzebne dygresje, tak znakomicie wypełnia pustkę, która narosła we mnie podczas pandemicznej kinowej posuchy. Babyteeth mocno zakwestionowało moje zdolności recenzenckie, nie jestem w stanie trafnie zdiagnozować tego dzieła. Wiem tylko, że poruszyło w uczciwy sposób parę osobistych strun. Czy to wystarczająca rekomendacja? Nie. Czy powinniście zobaczyć ten film? Tak.
Recenzja
Moja ocena filmu:
-
BABYTEETH
Dyskusja