Kino biograficzne to bardzo niewdzięczny kawałek chleba. Kilka miesięcy temu prym wiódł rozrywkowy film Bryana Singera, czyli dobrze wszystkim znane Bohemian Rhapsody. Singer uciekł się w nim do wielu nieuczciwych chwytów, prostych rozwiązań i twardych schematów, tym samym fałszywie ugrzeczniając całą historię. Publiczność z uśmiechem na twarzy kupiła jednak taką formę filmu, co, zgodnie z plotkami, może zakończyć się powstaniem drugiej części. Całkowitą przeciwnością tego biopica jest Biały kruk Ralpha Fiennesa – dzieło tak kameralne i starające się przekraczać swoje własne granice, że z pewnością przejdzie obok nosa niejednemu pasjonatowi kina.
Na duży ekran przelano kilka etapów z życia Rudolfa Nuriejewa – jednego z najwybitniejszych tancerzy baletowych dwudziestego wieku. Przedstawione zostało jego ubogie dzieciństwo, lata kształcenia w Leningradzkiej Szkole Choreograficznej pod okiem legendarnego Aleksandra Puszkina oraz czasy występów w Paryżu, które spędził głównie na obcowaniu ze sztuką i rozrywką.
Wszystkie te trzy wątki stale się ze sobą przeplatają, co z jednej strony daje poczucie różnorodności, a z drugiej regularnie wywołuje konsternację, wynikającą z zagubienia w przedstawionych liniach czasowych. Ten mały, chronologiczny bałagan spowodowany jest głównie chęcią stopniowego budowania postaci i wyeksponowania jej najważniejszych cech charakteru w odpowiednim czasie. Sam pomysł zdecydowanie zasługuje na pochwałę, mankamentem przelewającym czarę jest jednak jakościowa nierówność wątków.
Najgorzej wypadają retrospekcje z najmłodszych lat głównego bohatera. Nie dość, że są one oddzielane od reszty filmu odpychającym, smętnym filtrem, to składają się na serię banalnych scen, opartych na mało subtelnej symbolice. Bezładne obrazy biedy, chaosu, chłopięcego introwertyzmu i braku ojca po prostu bolą. I bynajmniej nie chodzi mi o kwestie poruszenia emocjonalnego, a raczej o odbiorczy żal związany z niechlujnością, z jaką został ten temat potraktowany.
Zdecydowanie lepiej prezentują się pozostałe części historii, szczególnie ta poświęcona francuskim przebojom Nuriejewa. Dzięki nim zauważalny jest pewien proces zachodzący w naturze protagonisty, którego osobowość wybrzmiewa z minuty na minutę coraz to pewniej. Na cały jego obraz składa się parę (barwnych oraz mniej barwnych) relacji z grupą postaci drugoplanowych, które są tu tylko po to, by budować postać tytułowego białego kruka. Jego narcystyczna pewność siebie przeradza się z czasem w egoizm, a nieodparta chęć bycia wolnym doprowadza do chwil pełnych strachu i hamletyzmu. Wszystkie te cechy poparte są jednak sporą dozą inteligencji i samoświadomości, co najpiękniej ukazują sceny, w których Rudolf podziwia (a także odczytuje) dzieła sztuki. Starcie jednostki z arcydziełami Rembrandta czy religijnym monumentalizmem Sainte-Chapelle to chwile pełne bezwzględnej, filmowej mocy, godne pamięci nie tylko samego bohatera, ale i wrażliwego widza.
Za te ciche, wizualne perełki odpowiedzialny jest Mike Eley, który jak nikt inny potrafi przedstawić obcowanie ze sztuką. Kiedy trzeba, pozwala na dominację obiektu martwego nad człowiekiem, głównie w porywających planach ogólnych, zaś w wypadku teatralnych widowisk, dynamicznie śledzi tancerzy, sprawnie wyczuwając ich każdy krok. W tych bardziej magicznych chwilach sporo pomaga również sama muzyka, niewychylająca się raczej poza klimaty baletu. Warto też wspomnieć o znakomitej grze aktorskiej całej obsady. Na pierwszy plan wybija się przyjemny dla ucha język rosyjski, a także wszelkie zagraniczne akcenty, przedostające się w łamanym języku angielskim. Oleg Ivenko w sposób przepięknie minimalistyczny oddał postać Nuriejewa, a Ralph Fiennes swoim wykalkulowanym opanowaniem, perfekcyjnie zniuansował te parę scen, w których musiał przeprowadzić dialog na linii nauczyciel – uczeń.
Gdy zebrać ze sobą wszystkie lepsze i gorsze partie dzieła, można dojść do wniosku, że film ten działa poprzez poszczególne momenty. Od samego początku określa się jako coś gatunkowo nieoczywistego, z minuty na minutę zmieniając trochę swój kształt. Bezbarwność łączy się z filmowością, dążąc do pełnego napięcia finału, podczas gdy wcześniej o jakimkolwiek rodzaju suspensu nie mogło być mowy. Oprócz kilku poznawczych zaskoczeń, Fiennes potrafi zapodać fragmenty wiejące nudą, lecz mimo tego, wracając w zakończeniu do samego wstępu, o wiele bardziej wolę takie biograficzne eksperymenty, aniżeli szablonowe crowd-pleasery pokroju Bohemian Rhapsody.
ZWIASTUN
Recenzja
Moja ocena filmu:
-
ocena
Dyskusja