Ogłoszenie Bożego Ciała naszym kandydatem do Oscara było czymś w rodzaju naprawienia błędu polskiej Komisji Oskarowej; błędu popełnionego aż trzy lata z rzędu. Dwa debiuty wygrywające Złote Lwy na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni – Ostatnia rodzina Jana P. Matuszyńskiego oraz Cicha noc Piotra Domalewskiego, przegrały ze starymi mistrzami rywalizację o szansę na oscarową nominację. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że filmy Skolimowskiego, Wajdy i Holland jakościowo odbiegały nawet od polskich standardów. Powiedzmy sobie szczerze, 11 minut, Powidoki i Pokot są po prostu nieudane i zostały wybrane wyłącznie dlatego, że stoją za nimi wielkie nazwiska, znane również za granicą.
Co prawda Boże Ciało nie jest ani filmem debiutanta, ani zwycięzcą z Gdyni (notabene pokonanym przez Obywatela Jonesa Holland), ma jednak wszystko to, czego brakowało wcześniej zgłaszanym produkcjom (wyłączając dzieła Pawlikowskiego) – świeżość i perfekcję w każdym aspekcie filmowego rzemiosła; począwszy od scenariusza Mateusza Pacewicza, przez znakomite role, szczególnie Bartosza Bieleni, na kwestiach technicznych kończąc. Przede wszystkim też reżysera, który tchnął w niego życie, nadając mu ostateczny kształt. Twórcę głośnej w ówczesnym czasie Sali samobójców i Miasta 44, Jana Komasę. To właśnie dzięki błyskowi jego geniuszu Boże Ciało zdobyło nominację do Oscara, eliminując tym samym między innymi takie filmy, jak prezentowany w konkursie głównym w Wenecji Malowany ptak, zdobywcę Grand Prix Festiwalu w Cannes Atlantyk Mati Diop czy Wysoką dziewczynę cudownego dziecka rosyjskiego kina – Kantemira Balagova.
Generacja NIC
Zanim do kin trafił pierwszy pełnometrażowy film fabularny Komasy, reżyser nakręcił piętnastominutową etiudę Fajnie, że jesteś, z debiutującą Julią Kijowską; krótkometrażówkę, która zakwalifikowała się do Cannes, gdzie zdobyła trzecią nagrodę w sekcji Cinefondation. Już tutaj pojawiły się motywy obecne w jego późniejszej twórczości, tj. styl życia wchodzących w dorosłość młodych ludzi i brak zrozumienia ze strony starszego pokolenia.
Temat pokolenia podjął również wspólny projekt Anny Kazejak, Macieja Migasa i właśnie Komasy – Oda do radości. Trzy około półgodzinne nowele przedstawiają reprezentantów tzw. „generacji Nic”, zabierając tym samym głos w głośnej swego czasu dyskusji o młodych ludziach wkraczających w dorosłość, zapoczątkowanej artykułem jednego z założycieli zespołu muzycznego Cool Kids of Death, Kuby Wandachowicza w „Gazecie Wyborczej”. Brak perspektyw i autorytetów, zmuszenie do szukania zarobku za granicą, konflikt pokoleniowy, zmęczenie szarzyzną dnia codziennego; spośród trójki reżyserów podejmujących te tematy, najlepiej radzi sobie Komasa. W swoim segmencie „Warszawa”, na przykładzie trójki chłopaków tworzących zespół hip-hopowy, opowiada nie tylko o konflikcie związanym z różnicą życiowych priorytetów. Reżyserowi udaje się w tak krótkim metrażu zmieścić dwa gatunki filmowe – dramat rodzinny i thriller, a także zwrócić uwagę na istnienie niemożliwych do przebicia baniek społeczno-ekonomicznych i pokazać działanie bezwzględnej korporacyjnej machiny, a więc motywów będących fabularnym motorem napędowym Hejtera.
Samobójczy debiut
W 2011 roku, sześć lat po Odzie do radości, poznański reżyser kręci pierwszy pełnometrażowy film fabularny. Na Festiwalu w Gdyni mówi się wówczas sporo głównie o dwóch tytułach. Dotykającym kwestii cielesności wśród odciętych od świata sióstr zakonnych, mieszających nauki Kościoła z sekciarskimi zapędami W imieniu diabła Barbary Sass oraz wstrząsającej Róży Wojciecha Smarzowskiego. Największym wygranym okazuje się wówczas Jerzy Skolimowski, zgarniając pięć nagród, w tym dla najlepszego reżysera oraz najlepszego filmu, za Essential Killing. Srebrne Lwy wraz z pięcioma nagrodami specjalnymi przypadają niespodziewanie Sali samobójców.
Z perspektywy czasu debiutowi fabularnemu Komasy można zarzucić naprawdę sporo. Luki w scenariuszu, rażące uproszczenia, szeleszczące papierem dialogi, trącąca myszką animacja. Umówmy się, „kijki, patyki, wibratory”, widok ojca krzyczącego do syna „nigdy więcej Internetu!”, przerysowana pani psycholog czy rodzice, którzy nie zauważyli, że ich syn przez kilka tygodni nie wychodzi z pokoju, wywołują jęk zażenowania lub co najmniej uśmiech politowania. Kwestie, których nie broni nawet fakt, że Sali samobójców stuknie niedługo okrągła, dziesiąta rocznica.
Porywając się na film o osiemnastolatkach, Komasa musiał mieć świadomość, że może zestarzeć się on już w dniu premiery. Język, jakim posługuje się młodzież, cały czas ulega transformacjom, podobnie zresztą jak technologia, która odgrywa tu jedną z czołowych ról. Zdaje sobie jednak sprawę, że pewne rzeczy pozostają niezmienne. Konflikt wewnętrzny, niezdolność do działania, brak zrozumienia ze strony rówieśników to motywy, które nie zestarzały się praktycznie od czasów Szekspira. Taki jest też główny bohater, zamknięty w sobie Dominik (rewelacyjny Jakub Gierszał). Traktuje on siebie śmiertelnie poważnie, każde poniżenie jest dla niego prywatnym końcem świata. To jednocześnie zakompleksiony, rozpieszczony chłopak i prowokator, dla którego pojęcie tzw. „prawdziwego życia” nie istnieje. To aktor, który kreując swój własny wizerunek, ukrywa się za różnymi maskami w szufladkach z napisem „emo” czy „gej”. Nie wiemy jednak, kim tak naprawdę jest.
Reżyser z empatią podchodzi do problemów, z którymi zmaga się wchodzący w dorosłość Dominik. Nie diabolizuje przy tym Internetu, jak robili to niektórzy z jego poprzedników, nie pełni też roli pouczającego demagoga. Punktuje natomiast zagrożenia wynikające z rozwoju portali społecznościowych, które oprócz anonimowości i azylu, mogą stanowić źródło śmiertelnego niebezpieczeństwa.
Problemem w Sali samobójców nie jest Internet sam w sobie, jak błędnie zakładają rodzice Dominika – Beata (Agata Kulesza) i Andrzej (Krzysztof Pieczyński). Prawdziwym zagrożeniem dla młodego człowieka jest upadek autorytetów. Rozpad rodziny z powodu braku komunikacji oraz będącej na porządku dziennym zdrady współmałżonków, zmusza chłopaka do szukania wzorców gdzie indziej. Wzorców, które mogą wykorzystać emocjonalne rozchwianie, doprowadzając nawet do śmierci. W tym kontekście Sala samobójców, mimo swoich niedoskonałości, nadal prowokuje do dyskusji i stawia aktualne pytania.
Portret Warszawy w ogniu
O tym, że Komasa nie ma zamiaru iść na łatwiznę w doborze materiału na film, jeszcze dobitniej niż Sala samobójców, pokazuje jego kolejny projekt. Reżyser bierze bowiem na celownik powstanie warszawskie, mierząc się nie tylko z Kanałem Andrzeja Wajdy, ale przede wszystkim z mitem i kontrowersjami wokół jednego z bardziej tragicznych wydarzeń historycznych dla Polaków.
Pierwszą próbą oddania realiów walki o wyzwolenie Warszawy był dla Komasy dokumentalizowany film, z całości złożony z materiałów archiwalnych. Wspólnie z montażystką – Joanną Brühl, a także specami od nanoszenia kolorów na dokumentalne nagrania, nadał im swoistej świeżości. O ile Powstaniu Warszawskiemu nie można odmówić ogromnej wartości dokumentalnej, o tyle sporym problemem jest już podłożony pod niego dubbing. Nie dość, że w dużej mierze wydaje się on po prostu zbędny, to bardzo często sprawia wrażenie przedramatyzowanego, nieudolnie „zagranego”. Osłabia przez to siłę oddziaływania całego projektu, zamieniając go w historyczną ciekawostkę ze zmarnowanym potencjałem na coś znacznie większego.
To, co nie wyszło w Powstaniu Warszawskim, udaje się w Mieście 44. Drugi film fabularny Komasy wrzuca nas w sam środek walki o wyzwolenie stolicy. Przewodnikiem po ulicach walczącej Warszawy jest Stefan (Józef Pawłowski), który postanawia opuścić matkę oraz młodszego brata i przyłączyć się do powstania. To jego oczami obserwujemy zmagania młodych, niedoświadczonych, często wręcz nieporadnych polskich ochotników. Razem z nim odkrywamy też przerażającą prawdę. Przewaga po stronie zaborców z każdą minutą rośnie, a heroiczny zryw z czasem zamienia się w druzgocącą porażkę. Początkowy zapał stopniowo gaśnie wraz z rosnącą liczbą zabitych.
Reżyser nie ma zamiaru pokazywać wygładzonej, miałkiej historyjki o dzielnych żołnierzach walczących o wolną Polskę. Stosy ciał, porozrywanych kończyn, hektolitry przelanej krwi; w żadnym innym polskim filmie wojna nie była tak krwawa, a bezsilność bohaterów tak przytłaczająca. Śmierć widoczna jest niemal na każdym kroku, bo wojna przecież nie oszczędza nikogo.
Cała warstwa techniczna, od scenografii i kostiumów po wszelkie zabiegi operatorskie, do dziś robi spore wrażenie, potęgując wiarygodność rozgrywających się zdarzeń. Od strony formalnej Miasto 44 oferuje znacznie więcej niż typowy film historyczny, pragnąc sprostać oczekiwaniom wychowanych na kinie rozrywkowym młodych ludzi. Szalonych zabiegów jest tu bowiem co niemiara. Od perspektywy gry wojennej FPS typu Medal of Honor po montaż rodem z Piły, gdzie w jednej scenie bezpośrednie nawiązanie do Kanału łączy się z estetyką horroru. Od samobójczej ucieczki głównego bohatera przy dźwiękach „Dziwny jest ten świat” Czesława Niemena, po seks w rytmie dubstepu.
Konstrukcja fabularna, inscenizacja, sposób budowania kadrów, wszelkiego rodzaju tropy przywołujące obrazy takie jak Lista Schindlera, Życie jest piękne czy Pianista sprawiają, że kiepska gra aktorska, brzmienie niektórych dialogów, nadużywanie slow motion czy nawet kiczowaty pocałunek wśród kul układających się w kształt serca (sic!), nie wyrządzają filmowi większej krzywdy.
Integracja
Obie pełnometrażowe fabuły pokazały jak olbrzymi potencjał drzemie w reżyserze, który nie boi się eksperymentować, wykorzystując pełny wachlarz możliwości filmowego medium. Skrypty do Sali samobójców i Miasta 44 zawierały jednak sporo luk, uproszczeń czy pewnego rodzaju chaosu. Młodzieńcza energia połączona z talentem do hipnotyzowania obrazem potrzebowała zatem kogoś, kto nada jej właściwych ram, nie tracąc przy tym twórczej tożsamości Komasy. Tym kimś okazał się Mateusz Pacewicz, twórca scenariusza do Bożego Ciała.
Polscy krytycy obecni na festiwalu w Wenecji, gdzie film był wyświetlany po raz pierwszy, przynosili stamtąd dobrą nowinę. Nagroda Label Europa Cinemas zwiastowała kawał dobrego kina, nie tylko na polskie standardy. Czuć było jednak pewną obawę o to, jak w kraju katolickim, w którym Bóg, Honor i Ojczyzna, stają się orężem konfliktu społeczno-politycznego, zostanie przyjęty film o chłopaku z poprawczaka przebranym za księdza. Czy nie będzie on przypadkiem kolejnym po Klerze i Tylko nie mów nikomu ciosem wymierzonym w Kościół.
Boże Ciało okazało się tym czasem filmem z olbrzymim pokładem empatii i wiary w człowieka. Filmem o przepracowywaniu traumy związanej z utratą najbliższych oraz o tym, że warto dawać drugą szansę i nikogo nie skreślać. O wartościach chrześcijańskich, takich jak miłość bliźniego, solidarność, chęć naprawiania świata począwszy od samego siebie. O pocieszeniu, jakie daje wspólnota. O tym, że – jak mówi sam bohater – „nieważne kim jesteś, tylko dokąd zmierzasz”.
Słowom, które brzmią jak paplanina nawiedzonego coacha, Komasa i Pacewicz nadają uniwersalnej głębi, wypełniając puste frazesy sensem. Film to niejako odpowiedź na konkluzję zawartą w Twarzy Szumowskiej, o niereformowalnej, zacofanej społeczności, która w obliczu tragedii uwypukla jedynie swoje złe cechy. Boże Ciało pokazuje tymczasem, że w każdym z nas tkwi dobro czekające tylko na wydostanie się na zewnątrz. Ludzie zaś potrzebują jedynie spoiwa, które połączy ich na nowo, odpędzając zawiść i pokonując zwykłą ludzką słabość. Takim spoiwem w filmie jest właśnie Daniel (Bartosz Bielenia), omyłkowo wzięty za nowego kapłana. To on pokazuje drogę pojednania, lecząc ludzi z nienawiści i rozpaczy.
Wielkość Bożego Ciała nie polega oczywiście wyłącznie na płynącym z niego przesłaniu. To film niemal doskonały i w zasadzie można by zachwycać się każdą z jego warstw z osobna. To przede wszystkim jednak harmonia, z jaką współgrają ze sobą poszczególne elementy oraz fakt, że nic nie zostaje tu pozostawione przypadkowi, stanowią o jego wielkości. Oświetlenie, rozmieszczenie aktorów, scenografia, zbliżenia i oddalenia kamery – wszystko to sprawia, że każdy kadr nadaje się do oprawienia w ramkę i powieszenia nad łóżkiem.
Boże Ciało radzi sobie także z kwestią, z którą od lat zmaga się polskie kino. Znakomicie napisane, niezwykle naturalnie brzmiące dialogi stawiają Pacewicza obok prawdopodobnie najlepszego scenarzysty w Polsce, Roberta Bolesto. To Komasa jednak, dzięki doskonałemu prowadzeniu aktorów, ożywia scenariusz, nadając filmowi właściwe tempo. Arcygenialnej kreacji Bieleni dotrzymuje kroku fantastyczna jak zawsze Aleksandra Konieczna, szarżujący Tomasz Zientek, mistrz drugiego planu Łukasz Simlat oraz kolejne aktorskie objawienia z Elizą Rycembel i Janem Hrynkiewiczem na czele. Właśnie to wszystko spowodowało, że Akademia postanowiła nagrodzić Boże Ciało nominacją do Oscara za najlepszy film międzynarodowy. Szkoda tylko, że w tym samym roku, co Parasite.
Polaryzacja
Dopiero co ostygły emocje po oscarowym szumie, a już 6 marca na ekrany wszedł kolejny projekt Komasy – Sala samobójców. Hejter. Zdążył co prawda przed zamknięciem kin spowodowanym pandemią koronawirusa, siłą rzeczy jednak nie miał zbyt wysokiej frekwencji.
Mimo że najnowszy film reżysera już w swoim tytule nawiązuje do jego debiutu, z Salą samobójców ma niewiele wspólnego. Bezpośrednie odwołania w zasadzie kończą się na motywie skonstruowanej według tych samych reguł grze komputerowej oraz obecności Beaty Santorskiej (Agata Kulesza), matki zmarłego Dominika. Hejter stanowi właściwie jego lustrzane odbicie. Główny bohater, Tomek (Maciej Musiałowski), w przeciwieństwie do Dominika, nie urodził się bowiem w bogatym domu, choć bardzo chciałby do niego należeć. Wykorzystuje w ten sposób znajomość z rodziną Krasuckich, małżeństwem Zofii (Danuta Stenka) i Roberta (Jacek Koman) oraz ich córką Gabi (Vanessa Aleksander), w której na dodatek się podkochuje.
Motywem nakręcającym fabułę jest podrażniona ambicja Tomka. Najpierw zostaje on wydalony z uczelni za plagiat, potem dostaje w twarz protekcjonalnym traktowaniem ze strony zamożnego środowiska. Nie zamierza jednak zamknąć się w pokoju i rozpaczać nad swoim losem. Bierze sprawy we własne ręce, kiedy przypadkiem spotyka szefową agencji zajmującej się czarnym PR-em, Beatę Santorską. Tak rozpoczyna swoją manipulacyjną grę, której stawką jest skłócenie ze sobą całego społeczeństwa.
Wielkość Hejtera nie tkwi w celnej diagnozie społecznej o murem podzielonej Warszawie, w której lewa strona walczy ze stroną prawą. To nie krytyka polityczna wymierzona z jednej strony w kwitnące w Polsce środowiska neonazistowskie, z drugiej w hipokryzję, pseudoliberalizm i populizm zwolenników programu lewicowego polityka Pawła Rudnickiego (Maciej Stuhr). Twórcom nie chodzi też o zwrócenie uwagi na różnice między stylem życia zamożnych a walczącymi o ich aprobatę przedstawicielami klasy średniej. Jego sednem nie jest też próba przebicia bezpiecznej bańki, z której środowisko najbogatszych nie ma zamiaru wyjść ani nikogo do niej wpuścić. Wszystko to stanowi w filmie jedynie jedną z warstw fabularnych, tło dla opowiedzenia historii. Historii odmiennej od tendencji panujących od dziesięcioleci w polskim kinie.
Hejter nie dąży bowiem do hiperrealizmu, nie ma na celu pokazać „jak jest”. Komasa i Pacewicz wprowadzają do niego reguły znane z kina hollywoodzkiego, gdzie celowo pisani grubą kreską bohaterowie wydają się niemal koniecznością. Film bowiem gra według zasad kina gatunkowego. To w zasadzie thriller psychologiczny, origin story patologicznego, psychopatycznego „mordercy”. Tomek niczym Joker z Mrocznego rycerza dąży do tego, żeby świat wokół niego płonął, nie potrzebując żadnej motywacji psychologicznej. Podobnie jak postać grana przez Heatha Ledgera, rekrutuje tych, którzy tak jak on zostali skrzywdzeni. Rekrutuje terrorystę takiego, jak Joker Todda Philipsa.
Reguły gatunkowe Komasy i Pacewicza sprawiają, że reżyser i scenarzysta mogą pozwolić sobie na prowokacyjne „a co by było gdyby?”. Efekt jest piorunujący. Cała empatia płynąca z Bożego Ciała zostaje zastąpiona pesymistycznym, wręcz apokaliptycznym finałem, który dzięki znakomitej realizacji poraża autentyzmem. Przedstawiona w filmie Polska okazuje się ostatecznie wrzącym kotłem; pomieszczeniem, w którym odkręcono gaz w oczekiwaniu na iskrę wysadzającą wszystko w powietrze.
Inspiracje kinem Martina Scorsesego przy budowaniu postaci w Hejterze nasuwają się same. Sporym wyróżnieniem zatem musiał być dla Komasy fakt, że jego film dostał się na festiwal, którego pomysłodawcą był sam Robert De Niro. Aktor wcielający się w głównego bohatera Taksówkarza i Króla komedii, czyli dzieł będących inspiracją dla polskiego reżysera, dał początek Tribeca Film Festival, na który notabene nie udało się zakwalifikować Bożemu Ciału.
Wydaje się więc, że nominacja do Oscara była dla polskiego reżysera jedynie początkiem międzynarodowej kariery. Komasa z intrygującego, dobrze rokującego twórcy i odkrywcy aktorskich pereł, kreującego postaci noszące na barkach bagaż swojego pokolenia, stał się w pełni ukształtowanym artystą. I mimo trzydziestu ośmiu lat na karku nadal identyfikuje się z młodymi ludźmi, odzwierciedlając w swoich filmach ich obawy, problemy i marzenia.
Dyskusja