Jedna z trzech pań, które oprócz mnie zdecydowały się na seans w drugi dzień po premierze, wypowiedziała bardzo trafne, moim zdaniem, słowa, że oglądanie tego filmu było jak wizyta w postmodernistycznym muzeum, w którym dzieje się naraz mnóstwo rzeczy, nie wiadomo na czym się skupić, a do tego ktoś jeszcze opowiada nam o tym, co widzimy.
Nowy film legendy kina Jean-Luca Godarda najłatwiej byłoby skwitować słowami o intelektualnej bezradności i poszerzaniu granic filmowego medium. I pewnie nie byłoby w tym nic złego. Stosunek nieprzygotowanego widza do twórczości Francuza dobrze oddaje anegdota związana z moim seansem jego poprzedniego filmu Pożegnanie z językiem z 2013 roku. Film obejrzałem znając tylko debiut Godarda, czyli słynne nowofalowe Do utraty tchu. Dosyć poważne było moje zdziwienie po seansie Pożegnania z językiem. Dalej nie umiem powiedzieć, czy oglądałem wersję przeznaczoną do odtwarzania w 3D i to powodowało dziwny wygląd filmu na ekranie mojego nieprzystosowanego do tej technologii komputera, czy to tak miało być. I choć Jean-Luc Godard. Imaginacje wydają mi się nieco przystępniejsze, przy odbiorze zachodzą podobne mechanizmy i zapytany, o czym to film, nie dałbym rady udzielić prostej odpowiedzi, chociaż za chwilę będę próbował.
W jakimś stopniu na pewno jest to film o samym filmowym medium. Chociażby ze względu na samą formę. Imaginacje można nazwać wariacją na temat found footage – film tworzą bowiem setki fragmentów filmowych, zarówno dokumentalnych, jak i fabularnych. Nie jest to jednak ten rodzaj found footage, co na przykład bardzo przeze mnie lubiany Panie, Panowie – ostatnie cięcie György Pálfiego, które można by nazwać świadectwem miłości do kina. Godard bezcześci wykorzystywane fragmenty, bawiąc się ich formatem (zabieg zmiany rozmiaru kadru na przestrzeni jednego fragmentu jest wykorzystany niezliczoną ilość razy) czy kolorystyką (zmienia filmy kolorowe na czarno-białe, część ujęć jest stylizowana na negatywy, w innych kolory są zupełnie wykrzywione). Godard tka z tych audiowizualnych skrawków swoje wywody. Czasem są wykorzystywane jako ilustracja narracji z offu, którą możemy zapewne utożsamiać z samym autorem, czasem są do niej w kontrze, a czasem funkcjonują zupełnie niezależnie lub są wykorzystywane jako jej integralna część. Bardzo nieoczywisty jest wybór filmów. Nie uważam siebie za filmowego erudytę, ale trochę filmów w życiu widziałem, a byłem w stanie rozpoznać zaledwie kilka. Wydawałoby się, że Godard opowiada o upadku kina, ale chyba tak nie jest. Sam zachowuje naczelny kinowy paradygmat, a jego dygresyjnymi oraz zawiłymi wywodami rządzą ciągi przyczynowo-skutkowe. Godard niezbyt subtelnie porównuje się do malarza, wmontowując w swój film ujęcia dokumentujące powstawanie obrazów lub zwykłe, znane obrazy. Oddaje to nieco charakter filmu, charakter, który porównać możemy do fresku czy monumentalnej mozaiki. Mozaiki słów, obrazów i opowieści.
A snuje Godard opowieści o bardzo szerokim spektrum tematów. Często tematy dyktują poszczególne rozdziały, ale nic tu nie jest oczywiste. Pierwszy rozdział opowiada o słowie i dostajemy tu mniej więcej podobne diagnozy, co w Pożegnaniu z językiem. Później rozumiemy coraz mniej z coraz większej liczby poruszanych tematów. Godard przeplata filmy wojenne z dokumentalnymi sekwencjami wojennymi (prawdopodobnie z drugiej wojny światowej) i filmami publikowanymi w internecie przez Państwo Islamskie. Obraz naszego świata płynący z Imaginacji nie jest pozytywny. Reżyser raz po raz wraca do metafory pociągu. Raz pokazuje filmowe skrawki, na których czarnoskóre afrykańskie dzieci gonią odjeżdżający pociąg, innym razem są to Indie i tłumy bezskutecznie pchające się do pociągu stojącego na stacji. A wewnątrz tłok, skwar, masa podziałów i ciągłych krzyków. Piętrową i zadziwiająco czytelną metaforę wieńczy fragment, w którym narrator przedstawia pasażerów pierwszej klasy – bogaczy, weteranów spod Dunkierki i biznesmenów. Każdy ma własny przedział. Wątek klasowy później jest rozwijany, padają słowa, że zniszczeniu środowiska naturalnego winne są dwie grupy: najbogatszy miliard, który wykorzystuje i konsumuje w zawrotnym tempie, oraz najbiedniejszy miliard, który wykorzystuje, bo nie ma wyboru. Niezwykle zaskakująca jest końcówka filmu, końcówka, na której już nieco się nudziłem. Czymś w rodzaju trzeciego aktu, po którym nastąpi jeszcze epilog, jest opowieść o wojnie w Zufarze toczonej w latach 1962-76. Wojnę zapoczątkowała rewolucja marksizującego Frontu Wyzwolenie Zufaru. O jej przywódcy Benie Kadamie, o którym od seansu nie jestem w stanie znaleźć w internecie żadnej wzmianki, dowiadujemy się z filmu sporo. Rewolucja stłumiona została przez potępiane wielokrotnie w filmie rządy Stanów Zjednoczonych i państw europejskich. Trudno mówić o jakimś szczególnie rewolucyjnym wydźwięku filmu Godarda, bo świat w nim ukazany jest raczej światem, o który chyba już nie ma co walczyć – można to jednak w ten sposób czytać.
Dzieło Godarda jest niezwykle otwarte na interpretacje. Ciśnie mi się na usta jeszcze przynajmniej kilkanaście tematów, które można by poruszyć przy jego okazji. Zapewne warto byłoby wspomnieć o przemyśleniach reżysera-filozofa na temat obrazu i jego władzy w świecie, balansie pomiędzy wschodem a zachodem, słowach, literaturze czy technologii, i nic nie byłoby chybione. A to wszystko w 85 minut! Jedna z trzech pań, które oprócz mnie zdecydowały się na seans w drugi dzień po premierze, wypowiedziała bardzo trafne, moim zdaniem, słowa, że oglądanie tego filmu było jak wizyta w postmodernistycznym muzeum, w którym dzieje się naraz mnóstwo rzeczy, nie wiadomo, na czym się skupić, a do tego ktoś jeszcze opowiada nam o tym, co widzimy. Znamienne, że kiedy zapytała mnie, czy mi się podobało, musiałem się chwilę zastanowić, żeby odpowiedzieć zdawkowe: „no, coś innego”, a kiedy zadała to samo pytanie swojej partnerce, ta zaczęła się śmiać, bo absolutnie cały seans przespała. I choć teraz, kilka godzin po seansie, już zdążyłem przekonać sam siebie, że mi się podobało, nadal nie jestem przekonany do wizji Godarda w stu procentach. Mimo tego uważam, że powinno się dać filmowi szansę, bo rzadko takie filmy wchodzą do kin, a to właśnie tam najłatwiej i najlepiej jest wniknąć w ten strumień świadomości.
ZWIASTUN
Recenzja
Moja ocena filmu:
-
ocena
Dyskusja