Podczas tegorocznej edycji American Film Festivalu (do którego w dalszym ciągu tekstu będę odnosił się po prostu per AFF, bo zwyczajnie szkoda mi swoich palców i naszego cennego czasu) spędziłem we Wrocławiu niecałe dwa dni, podczas których obejrzałem zaledwie… pięć filmów. No, byłoby sześć, darmowy seans Lód płonie byłem zmuszony jednak sobie odpuścić ze względu na niewyspanie się spowodowane przebiegiem dnia poprzedniego. Jak widzicie, daleko mi do tych wytrwałych festiwalowiczów, którzy w podobnym czasie niemal podwoili tę liczbę, po czym wydali z siebie głośne alkoholowo-kofeinowe beknięcie i odświeżyli system rezerwacji, walcząc o upragnione tytuły. A to przede wszystkim ich święto!
Niestety, sam nie mogłem oddać się w tym roku zabawie z karnetem ze względu na zobowiązania czasowe, więc zostałem tym drugim rodzajem widza – widza z biletami. No wiecie, tym frajerem, który stojąc w kolejce na film, wyciąga z kieszeni wymiętoloną kartkę A4 z wydrukowanymi kodami kreskowymi i desperacko prostuje ją przed wolontariuszami, żeby były zdatne do odczytu, równocześnie starając się nie patrzeć innym w oczy. Nie jest tajemnicą, że widzowie z biletami traktowani są trochę z góry – w czasie, gdy taki jeden Robert przygotuje do sprawdzenia biletu i poinstruuje wolontariusza, gdzie dokładnie zeskanować, pięciu innych karnetowiczów zdąży już wejść, obśmiać go i pokłócić się na temat swojego ulubionego filmu Bergmana. This is the America. Ale no, było mi podczas tych dwóch dni we Wrocławiu całkiem fajnie. Postaram się wam przedstawić, dlaczego.
Zastanawiacie się, skąd takie duże zainteresowanie tą imprezą, że aż postanowiłem o niej napisać? Odpowiedź jest prosta. Największe polskie święto kina amerykańskiego – czyli odbywający się we wrocławskich Nowych Horyzontach American Film Festival – może nie jest daniem głównym każdego rodzimego kinomaniaka, ale ciężko wyobrazić sobie lepszy deser. Brnąc dalej w analogię jedzeniową, pokuszę się o stwierdzenie, że jeśli potraktujemy odbywający się w środku roku Festiwal Nowe Horyzonty jako duży garnek rozmaitości (tu na pewno zgodzi się ze mną każdy, kto choć raz uczestniczył w nim wraz z małą, plastikową zawieszką ze swoim nazwiskiem na szyi), gdzie mieszają się ze sobą wszelkie możliwe jedzeniowe konsystencje i smaki – cierpkie z soczystymi, pikantne z łagodnymi i gęste z rzadkimi – AFF w kontraście stanowić będzie lekkostrawną i niewielką, ale syczącą przekąskę. Wynika to z tego, że wakacyjny festiwal dosłownie prezentuje nam „nowe horyzonty” w postaci produkcji na różnym poziomie z całego świata, podczas gdy jego młodszy, listopadowy brat skupiony jest tylko na jednym – tytułowym, tak dobrze nam znanym kinie amerykańskim, dzięki któremu większość z nas w ogóle się tymi całymi filmami zainteresowała, i z którymi mamy styczność od najmłodszych lat jako użytkownicy i odbiorcy podstawowych kanałów telewizji naziemnej. Ileż to razy nuciliśmy pod nosem motyw muzyczny Fox Searchlight czy Universalu, zajadając się czipsami i siedząc, na złość rodzicom, zdecydowanie za blisko ekranu?
To właśnie dlatego na American… przyjeżdżamy tak tłumnie i atmosfera tam panująca jest o wiele lżejsza, niż podczas Nowych Horyzontów. Możemy na chwilę przestać udawać pozerów, dla których prawdziwy film zaczyna się od trzech godzin wzwyż (choć i takich w tym roku nie zabrakło!), a jego jakość mierzona jest w odległości, w linii prostej od kraju, w którym został nakręcony, aż po najbliższą cywilizację. Dostajemy szansę, by po prostu oddać się rozrywce w dobrze nam osłuchanym języku angielskim. Nasze ciała też powinny się radować – w końcu na zasłużony odpoczynek (połowicznie) udadzą się oczy, które nie będą tym razem zmuszone do ciągłego rozczytywania dialogów z całego świata w postaci napisów. Relaks jak się patrzy; do pełni szczęścia brakuje jedynie dużej coli i chrupiącego popcornu.
No dobrze, ale przejdźmy do jakichś konkretów – w końcu zabierając się do pisania, obrałem sobie za cel przedstawienie kulisów AFF-u przede wszystkim tym, którzy z różnych powodów nie mogli się na nim pojawić. Jestem do tego najmniej odpowiednią osobą, bo, jak już mówiłem, byłem tam przez zaledwie niecałe dwie doby – ale doświadczenie z poprzednich edycji i Nowych Horyzontów pozwoliło mi stworzyć pewien aparat poznawczy, za pomocą którego poczyniłem kilka obserwacji, które, mam nadzieję, mają szansę wydać wam się atrakcyjne. A więc:
1) Gdzie jest cola i popcorn?
Jak już wspomniałem wcześniej – na AFF-ie niezwykle brakuje mi klimatu rodem z tych małych, amerykańskich kin. W końcu kto nie chciałby się poczuć jak Miles Teller w Whiplashu i zamówić kubek pełen żelków i maślanego popcornu? Czemu w zasadzie festiwal odmawia swoim uczestnikom tych dóbr podczas imprezy, ekhem, amerykańskiej? Czy może być coś bardziej amerykańskiego od rzucania prażoną kukurydzą w ekran i gwizdaniu podczas koszmarnego seansu? Ale nie martwcie się – nowohoryzonckie bistro nie zawodzi, popcorn w waszych rękach łatwo zastąpi przecież… potrawka z soczewicy lub burger z tofu? Poważnie, panie Gutek? Poważnie? Nie no, tak serio to nie wiem, czy serwują tam konkretnie takie dania, ale rozumiecie, o co mi chodzi. W przyszłym roku przynajmniej przedstawiciele mediów powinni dostać trochę popcornu, ot tak, na zakąskę. Pomyślcie o tym, Kino Nowe Horyzonty. Byle nie karmelowy…
2) Tegoroczny program to kosmos
Trzeba przyznać, że organizatorzy odwalili kawał dobrej roboty – w programie 10. edycji AFF znalazło się dosłownie wszystko, co śledzący relacje festiwalowe z całego świata rodzimi kinomaniacy mogli sobie tylko wymarzyć. Swoje polskie premiery zaliczyły takie obrazy jak: Ukryte życie Terrence’a Malicka – najnowszy film jednego z najsłynniejszych twórców kina niezależnego oraz zwycięzca nagrody im. Franciosa Chalais’a na festiwalu w Cannes; głośne The Lighthouse, drugi horror Roberta Eggersa, twórcy Czarownicy. Bajki ludowej z Nowej Anglii z Robertem Pattinsonem i WIllemem Defoe w rolach głównych; Jojo Rabbit, satyryczne spojrzenie na drugą wojnę światową oczami dziesięcioletniego fanatyka trzeciej rzeszy w reżyserii Taiki Waititiego, zdobywca nagrody publiczności na festiwalu w Toronto i wiele, wiele więcej. Dużo tu potencjalnych oscarowych graczy i to grubo przed premierą kinową – jeśli więc braliście udział w tegorocznym AFF-ie, doskonale wiecie, co polecać, a co odradzać znajomym na parę miesięcy wprzód. Filmowi buce – nasz czas nadszedł! A to zaledwie wierzchołek góry lodowej – poza pokazami galowymi dużo tu również offowego dobra. No czy cudownie, na przykład, nie brzmi pomysł na film, w którym Jesse Eisenberg uczy się karate (Sztuka samoobrony)? Możecie się wykręcać, ale i tak dobrze wiem, że właśnie was żywo zainteresowałem. You’re welcome. Ale spoko, ten konkretny przypadek będzie można jeszcze obejrzeć na Splacie w grudniu, lecz pod innym tytułem: W obronie własnej (dzięki za cynk, Kamila!). No, ale zeszliśmy trochę z tematu, a raczej – wyczerpaliśmy go, bo ile można rozmawiać o filmach? Przejdźmy do ważniejszych rzeczy.
3) Strefa Irlandczyka to fajna sprawa
Ciężko powiedzieć czy hajsem sypnął tutaj Netflix w celu promocji filmu, który na tym konkretnym festiwalu takiej reklamy nie potrzebuje, czy sam dystrybutor, chcąc mimo wszystko sprawić, byście nadchodzący seans pompowanego przez wiele lat balonika Scorsesego, jakim jest The Irishman, odbyli przed dużym ekranem, zamiast laptopa. Niezależnie jednak od tego, efekt jest bardzo cool. Strefa Irlandczyka to znajdująca się na podwyższeniu, specjalnie wydzielona przestrzeń, w której obrębie możecie poczuć się jak Robert de Niro i usiąść ze znajomymi wokół dużego, okrągłego stołu, przywodzącego na myśl klimatyczne puby charakterystyczne dla kina gangsterskiego – no wiecie, dużo brązu, eleganckie meble i niemal wyczuwalny zapach dymu nikotynowego. W obrębie strefy znajduje się również kilka ekranów, na których wyświetlane są fragmenty Irlandczyka (oczywiście bez dźwięku – same gadające głowy), żeby jeszcze bardziej wprowadzić nas w klimat. Z początku myślałem, że być może organizatorzy zagrali nam wszystkim na nosie i po prostu puścili na tych niepozornych ekranikach cały film – w końcu kto by się tego spodziewał? Ale, niestety, musiałem obejść się smakiem. Najbardziej pożyteczną funkcją pełnioną przez strefę Irlandczyka zdecydowanie jednak jest… funkcja postojowa. Instalacja mieści się na parterze naprzeciwko punktu bistro, co czyni z niej idealny przystanek w drodze na seanse w słynnej jedynce – największej sali kina, gdzie wyświetlane są same przeboje, które najczęściej potem i tak trafiają do dystrybucji kinowej – takie jak Irlandczyk właśnie. Kino Nowe Horyzonty daje nam w ten sposób szansę na złapanie oddechu w momencie, gdy kolejka ciągnie się wężem w tak pomieszano-poplątany sposób, że aż zaczyna przypominać egipskiego Uroborosa. Strefa Irlandczyka zdaje się krzyczeć głosem Romana Gutka: Gościu, na sali i tak znajdzie się dla ciebie miejsce, a w jedynce z każdego usytuowania wszystko świetnie widać – zamiast stać w kolejce przez czterdzieści minut, po prostu wychilluj i zostań jeszcze na drinka, Netflix stawia. Znaczy no, nie stawia, samemu trzeba sobie kupić, ale rozumiecie, o co mi chodzi.
4) Tegoroczna koszulka nie zwala z nóg
Gdy chodzę po Warszawie w mojej koszulce z Kinem, które dotyka – hasłem tegorocznej edycji Nowych Horyzontów – zawsze mogę liczyć na ciekawskie spojrzenia, a nawet i lubieżne uśmiechy, gdyż zdanie to zdobi bezpośrednio moje nadbrzusze – łatwo więc rzucić na nie okiem w jakiejkolwiek sytuacji społecznej i jakoś zareagować. AFF zaproponował jednak koszulkę, która swoją najatrakcyjniejszą graficzną część umieszcza nam na plecach. Czy to po to, żebyśmy mogli przynajmniej nacieszyć oczy we wspomnianych już wcześniej kolejkach? Być może, ale nie jestem zachwycony takim rozwiązaniem – jakiekolwiek okrycie wierzchnie odbiera w ten sposób T-shirtowi jego esencję, ba, sprowadza go do rangi nierzucającego się w oczy, co jest absolutnie niedopuszczalne w przypadku koszulki festiwalowej. Gdy kupuję koszulkę na tak pochłaniającym środki pieniężne festiwalu, wszyscy muszą wiedzieć, co dokładnie ona reprezentuje – w innym przypadku zakup ten jest kompletnie bezcelowy.
Ale jeśli ktoś ma L-kę na zbyciu, to chętnie przyjmę.
5) AFF to niezmiennie bezcenne doświadczenie
Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się, co kieruje tymi wszystkimi filmowymi świrami, że przekładają obowiązki, studia, pracę, randki i (oby nie) życie rodzinne na inne dni tylko po to, żeby móc w listopadzie chociaż na moment pojawić się we Wrocławiu to znaczy to mniej więcej tyle, że nigdy nie byliście na ich miejscu. Bo kto kiedykolwiek w AFFie uczestniczył, ten dobrze wie, o czym mówię – żywo reagująca, sympatyczna publiczność to najlepsze towarzystwo, jakie można sobie wyobrazić do oglądania długo oczekiwanych nowości. Możecie być pewni, że na AFF-ie każdy film komediowy jest jeszcze bardziej komediowy, każdy dramat skumuluje więcej łez na waszych policzkach, a każde kino eksperymentalne zmarszczy wam brwi ze zdumienia bardziej niż gdziekolwiek indziej. I mimo że w tym roku nie przeżyłem na sali żadnego zbiorowego katharsis, jak podczas premierowego pokazu Mother! w 2017 roku (kiedy to ludzie co chwilę krzyczeli i wyrażali na głos swoje skonfundowanie tym, co zgotował nam na ekranie Aronosfky), zbiorowe żywe emocje podczas pewnej sceny z udziałem mewy w The Lighthouse czy błądzenie wzrokiem po sali w poszukiwaniu emocjonalnego wsparcia w finale Waves zdecydowanie ze mną pozostaną. Udanie się w taką kinofilską podróż warte jest każdej złotówki.
Nie przedłużając – żegnaj, Kino Nowe Horyzonty! Widzimy się w 2020 roku!
Dyskusja