Konsekwencje zabawy w boga, współczesne oblicze macierzyństwa, napięcia między skapitalizowaną nauką a élan vital zamknięte w zmodyfikowanej genetycznie roślinie. Kwiat szczęścia prześlizguje się po wielu tematach, w żaden z nich nie zagłębia się jednak na tyle, by skruszyć mur obojętności odbiorcy.
Rośliny rzadko przyciągają uwagę filmowców – jeszcze rzadziej awansują na bohaterów opowieści grozy. Ich (pozorny) brak możliwości ruchu i komunikacji z otoczeniem powoduje, że kiepscy z nich agresorzy. A jednak niepokojąca tajemniczość przedstawicieli flory, ich sekretne życie sprawia, że od czasu do czasu stają w centrum fabuł z pogranicza sci-fi i horroru – dość przypomnieć takie klasyki, jak Sklepik z horrorami czy Dzień tryfidów. Nowemu filmowi Jessiki Hausner najbliżej jednak do Inwazji porywaczy ciał, w której pod wpływem roślinnych bytów istoty ludzkie ulegają nieokreślonej przemianie.
Alice (Emily Beecham) jest utalentowaną hodowczynią, zajmującą się tworzeniem nowych gatunków roślin w botanicznej korporacji. Przy użyciu nie do końca zatwierdzonych metod udaje się jej stworzyć wyjątkowy kwiat wchodzący w bliską, wręcz intymną relację, ze swoim właścicielem. Jeśli opiekun będzie ją właściwie pielęgnował, a nawet do niej przemawiał, roślina wspaniale rozkwitnie. Na tym jednak nie koniec – wydawany przez nią zapach pobudzi wydzielanie oksytocyny, czyli hormonu odpowiedzialnego za przywiązanie, czułość i potrzebę bliskości. Little Joe, bo tak Alice nazywa swoje roślinne dzieło, wydaje się więc doskonałym towarzystwem dla osób samotnych czy cierpiących na depresję. Jak to jednak bywa, niecodzienny twór nauki szybko wymyka się spod kontroli.
Na wstępie warto zauważyć, że to nie rośliny znajdują się w centrum zainteresowania reżyserki – wiodącym tematem filmu są relacje między dzieckiem a aktywną zawodowo matką. Alice samotnie wychowuje dorastającego syna, Joe (Kit Connor), na którego zresztą cześć nazywa swój botaniczny wynalazek. Choć stara się jak może, coraz boleśniej odczuwa rozdarcie między swoim synem i sferą domową a roślinnym dzieckiem i karierą naukową. Taki zwrot w tematyce filmu nie jest oczywiście niczym złym – problem z Kwiatem szczęścia tkwi raczej w samej konstrukcji scenariusza.
Do pewnego stopnia winny jest tu coraz częściej spotykany misadvertising, przypisujący filmom cechy, których nie posiadają. Kwiat szczęścia, reklamowany jako ,,botaniczny thriller”, w rzeczywistości jest zaprzeczeniem dreszczowca, anty-thrillerem. Hausner rozbija jedną gatunkową kliszę za drugą, tworząc opowieść pozbawioną suspensu i zwrotów akcji. Taki zabieg mógłby, rzecz jasna, mieć swój urok, gdyby tylko reżyserka zaoferowała coś w zamian. Tak się jednak nie dzieje. Rozwój wypadków jest tu banalnie przewidywalny, tempo akcji obezwładniająco jednostajne, a dialogi boleśnie łopatologiczne. Co ciekawe, w wywiadach Hausner tłumaczy, że chciała nadać opowieści charakter baśni, co do pewnego stopnia usprawiedliwia prostotę fabularnych rozwiązań. Niestety nie sprawia jednak, że wylewające się z ekranu potoki nudy stają się choć odrobinę znośniejsze.
Nic dla siebie nie znajdą tu także fani Bena Wishawa, wcielającego się w postać Chrisa, kolegi po fachu Alice. Aktor błąka się na drugim planie, nie mając zbyt wiele do roboty. Ba, nawet sama Emily Beecham, doceniona na festiwalu w Cannes za rolę nagrodą dla najlepszej aktorki, nie ma szczególnego pola do popisu. Oprócz aktorów i tematyki żal także przemyślanej scenografii – w niepokojąco pastelowych wnętrzach, kojarzących się z filmami Wesa Andersona, mógłby rozegrać się niejeden pełnokrwisty horror.
Od filmu Hausner bije laboratoryjny chłód, niepozwalający ani przejąć się losem bohaterów, ani podjąć refleksji nad prezentowaną tematyką. Brnąc w botaniczne analogie, można stwierdzić, że Kwiat Szczęścia więdnie, nim zdąży rozkwitnąć. W efekcie widz pozostaje z naręczem niespełnionych obietnic i poczuciem, że istnieją lepsze sposoby na marnowanie czasu.
Recenzja
Moja ocena filmu:
-
Kwiat szczęścia
Dyskusja