Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, w ciągu najbliższych dni mielibyśmy okazję do wizyty we Wrocławiu z okazji 20. edycji Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Nowe Horyzonty. Ze względu na obecny kryzys tegoroczne święto kina zostało przełożone, ale do kin studyjnych zawita niedługo najnowsze dzieło jednego z zeszłorocznych bohaterów retrospektyw. Tam zresztą Liberté miało swoją polską przedpremierę.
Albert Serra to prawdziwy enfant terrible filmowego arthouse’u. Z nonszalancją odnosi się on nie tylko do kinematograficznej branży, nazywając większość zawodowych aktorów idiotami (oczywiście za wyjątkiem tych, z którymi sam pracuje), ale też nie kryjąc braku większego poszanowania dla widowni, twierdząc, że artyści tworzą dla ekspertów, gdyż tworzenie dla głupców nie ma nic wspólnego ze sztuką. Mimo tego zdanie krytyków nie jest dla niego zbyt istotne – jak mówi, na świecie żyje zaledwie kilka osób, z których opinią się liczy. Równocześnie przyznaje, że nie interesuje go także samo kino, a swych własnych filmowych poczynań nie szanuje. „Jestem sfrustrowanym pisarzem” – dopowiada.
Serra jest rodowitym Katalończykiem i jednym z ciekawszych przedstawicieli neomodernizmu filmowego. Tworzy w duchu bressonowskiej koncepcji kina, obrazów wyzutych z wszelkich wątków sensacyjnych, przygodowych czy melodramatycznych. Co ciekawe, inny kataloński twórca, Albert Forns, napisał w 2013 roku powieść zatytułowaną Albert Serra (powieść, nie reżyser) nawiązując tytułem do debiutu tego drugiego: Crespià. Film, nie wioska. Opowiadając o swoich pisarskich wyborach, Forns zwrócił uwagę na pewien paradoks: „… filmy [Serry] są bardzo wolne, kontemplacyjne, mogą w nich być dziesięciominutowe plany i nic więcej. Z drugiej strony, kiedy spotyka się z dziennikarzami, zachowuje się i ubiera w ekstrawagancki sposób, zaprzecza im, trochę jak Dalí”.
Z czasem Serra zaczął transponować przepych do swoich dzieł coraz intensywniej i od 2013 roku tworzy prawdziwie barokowe wizualizacje. Wszystkie jego filmy przypominają wyrwę z życiorysów konkretnych bohaterów, nieco chaotyczną i przypadkową. Jak wiadomo barok lubował się w motywach wanitatywnych, przypominających człowiekowi o jego nieuchronnej przemijalności i tak też w Historii mojej śmierci (2013) Katalończyk opowiedział o ostatnich dniach życia Casanovy, natomiast w Śmierci Ludwika XIV (2016) przyjrzał się powolnemu umieraniu schorowanego Króla Słońce (w roli którego obsadził Jean-Pierre Léaude’a, pozbawiając go przy tym jednak jakiejkolwiek okazji do pochwalenia się kunsztem aktorskim). Tym razem natomiast Serra postanowił nakreślić kilka scen z libertyńskiej orgii. Skojarzenia z markizem de Sadem są tu oczywiste, chociaż do obrazoburczości Pasoliniego Hiszpanowi daleko. Daleko mu zresztą także do snucia głębszych filozoficznych dysput. To, co interesowało Serrę tym razem najbardziej, to ukazanie logiki nocy pod otoczką sprośnego przepychu. Jego zdaniem wraz ze zmierzchem w człowieku zachodzi pewna przemiana, nie tylko niwelująca różnice między poszczególnymi jednostkami (dotycząca chociażby płci, pochodzenia czy wyglądu), ale przede wszystkim wpływająca na percepcję i kodeks moralny.
Liberté jest zatem sto trzydziestodwuminutową pochwałą hedonizmu. Katalończyk kreuje fikcyjny, zamknięty las pozbawiony zasad, w którym króluje absolutna wolność. Przestrzeń z marzenia sennego, gdzie możliwe są wszelkie na co dzień zakazane czynności. Wrażenie oniryczności budowane jest przez załamanie poczucia czasu: nie mamy pewności jak dużo go upłynęło ani czy miejsce akcji nie uległo zmianie. To zresztą nie jest istotne. Ciemność wyostrza zmysły, a to one są pierwszoplanowym bohaterem. Choć i tym razem Serra pokusił się o duże nazwisko w swoim filmie, ja obsadzenie Helmuta Bergera w roli bezwstydnego kochanka uznaję za pewien przejaw poczucia humoru reżysera.
Liberté zdecydowanie nie jest dziełem dla wszystkich. Tym razem nie wystarczy umiłowanie do chiaroscuro czy ekranowego przepychu tkanin i dekoracji, by docenić najnowsze dziecko hiszpańskiego reżysera. Fabuła filmu ogranicza się do seksualnych ekscesów grupy wyzwolonych libertynów, jeśli więc czujecie, że ponad dwie godziny to dla was za dużo, by obserwować estetycznie wysmakowaną, ale jednak, orgię, zmuszanie się do wizyty w kinie nie ma większego sensu. Ja, mimo że wcześniejsze poczynania Serry cenię bardziej, nie zawiodłam się. Swoimi ostatnimi obrazami poprzeczkę postawił on sobie wysoko, a niewielu jest w kinie twórców, którzy w tak zgrabny sposób potrafią przenosić na ekran obrazy znane z historii malarstwa. Pamiętajmy przy tym, że w żadnym stopniu nie są to jednak filmy historyczne czy biograficzne, a jedynie używające tych kategorii jako bodźca do snucia inspirujących anegdotycznych rozmyślań „co by było, gdyby”.
Recenzja
Moja ocena filmu:
-
Liberté
Dyskusja