Nie pamiętam sytuacji, w której film oparty na faktach zrobiono w ciągu roku od wydarzeń, które go zainspirowały. A tak właśnie jest w tym przypadku: sprawę zaginięcia dwunastu chłopców z lokalnej drużyny piłkarskiej oraz ich trenera w jaskini Tham Luang, o której głośno było latem 2018 roku, już jesienią zeszłego roku można było zobaczyć w Tajlandii (gdzie to wszystko miało miejsce) przeniesionej na ekrany kin. Patrząc na efekt końcowy tej produkcji, mam nadzieję, że konceptu ekranizowania wydarzeń z bardzo niedalekiej przeszłości nikt już nie uzna za dobry pomysł.
Przyznam, że podczas seansu miałem wątpliwości, czy na pewno chcę znęcać się nad tym filmem. Dużą część postaci grają ich pierwowzory, a niektóre ujęcia (niestety nie wszystkie, bo reżyser dopiero pod koniec zdjęć dostał pozwolenie) kręcone były w jaskini, w której zaginęli chłopcy. Dzięki temu obraz ten sprawiał wrażenie, jakby wyreżyserował go ktoś będący bezpośrednio w całą sprawę zaangażowany. Amator tworzący film z pasji i potrzeby opowiedzenia tej historii szerszej grupie ludzi (co swoją drogą i tak byłoby kompletnie niepotrzebne, bo trudno było do tej pory o całej sprawie nie słyszeć). Gdy na ekranie pojawiły się jednak napisy końcowe i nazwisko reżysera, Toma Wallera, który ma już doświadczenie z produkcją filmów (chociażby blockbustera Mechanik: Konfrontacja), postanowiłem zrezygnować z taryfy ulgowej, a swoją teorię o motywacji do stworzenia tego obrazu zmieniłem z „pasji” na „zarobienie jak najwięcej, póki to w miarę gorący temat”.
Okropnie chaotyczny montaż w połączeniu z kompletnym brakiem pomysłu na rozpoczęcie historii i pokazanie, jak trzynastoosobowa grupa utknęła w jaskini już po pierwszych trzech minutach projekcji obniżyły moje oczekiwania do minimum. Być może to nawet dobrze, bo bez tego mógłbym być rozczarowany, patrząc, jak zręcznie twórcy omijają wszelkie ciekawe wątki i sposoby narracji o tych wydarzeniach. Jeśli walka z podwyższającym się poziomem wody brzmi jak dobry punkt wyjścia do zbudowania klaustrofobicznego klimatu, a trener uczący swoich nastoletnich podopiecznych medytacji, żeby ci zużywali jak najmniej sił, wydaje się wam ciekawym spojrzeniem na temat przetrwania kilkunastu dni bez dostępu do jedzenia, to zapraszam do artykułu na Wikipedii, bo film w żaden sposób nie podejmuje ani tych, ani żadnych zbliżonych motywów. Kamera odwiedza grupę zaginionych łącznie na około dwie minuty: zdecydowanie zbyt mało, by pokazać cokolwiek ciekawego, ale wystarczająco dużo by zapewnić widza, że scenarzyści nie mieli żadnego pomysłu na to, jak opowiedzieć tę historię.
Co prawda w drugiej połowie obraz zyskuje głównego bohatera, nurka Jima Warny’ego (granego przez niego samego), na nic jednak się to nie zdaje, gdyż wbrew temu, co można by sądzić, oglądanie akcji ratunkowej jest przeraźliwie męczące. Cała akcja jest powtarzalna: nurkowie wypływają na akcję, wracają z dzieckiem, widzimy krótkie relacje telewizyjne, mówiące o tym, że uratowano dziecko i… jeszcze raz ta sama sekwencja… a później jeszcze raz… Do tego zdjęcia w jaskini są nieczytelne, a choć zdaję sobie sprawę, że kręcenie pod wodą nie jest łatwe, jeśli nie jest się Jamesem Cameronem, to niektóre sceny (teoretycznie te najbardziej emocjonujące) wypadają komicznie przez swoją nieudolność w pokazaniu, co właściwie się dzieje.
Nie mogę nie wspomnieć jeszcze o błędach jasno wskazujących na kompletny brak doświadczenia twórcy za kamerą. Dialogi przepełnione ekspozycją, które w dodatku zawsze ucinane są w momencie, gdy wyjaśnione ma zostać coś, co jest dla przebiegu akcji naprawdę ważne, to o dziwo najmniejszy problem. Najbardziej irytujące są zdecydowanie wspomniane już, wielokrotnie się powtarzające fragmenty relacji telewizyjnych, za każdym razem informujących nas o rzeczach, które chwilę wcześniej widzieliśmy. Jeśli obserwujemy, jak nurkowie przygotowują się do akcji ratowniczej, to możemy być pewni, że zaraz telewizyjny reporter powie nam, że nurkowie przygotowują się do akcji ratowniczej, a jeśli uda im się uratować dziecko, ale przypadkiem tego nie zauważycie, to nie bójcie się, za chwilę usłyszymy reportera mówiącego, że uratowano dziecko. Wisienką na torcie jest nieustannie obecna muzyka, która w 90% scen jest albo niepotrzebna, albo służy jako najprostszy środek do wzbudzenia emocji podczas podniosłych momentów (inne sposoby niestety zawodzą).
Gdzieś głęboko, pod tymi wszystkimi problemami, kryje się opowieść o ludziach, którzy rzucają swoje dotychczasowe obowiązki, by uratować życie innych. Był w tym potencjał, którego prawdopodobnie nie dało się bardziej zmarnować. Podobno plany na opowiedzenie tej historii jeszcze raz ma Netflix, więc jeśli ktoś koniecznie chce zobaczyć film na ten temat, to powinien liczyć na sukces tej, nadchodzącej dopiero, produkcji.
Recenzja
Moja ocena filmu:
-
Ocaleni
Dyskusja