“Pierwszy człowiek” – kolejny projekt jednego z najbardziej utalentowanych amerykańskich twórców młodego pokolenie, zaledwie 33-letniego Damiena Chazelle’a, od samego początku obciążony był potężnym balastem oczekiwań. Trudno się temu dziwić. Wszak jego dwa ostatnie filmy, czyli “Whiplash” i “La la land” zdobyły łącznie 10 Oscarów i niezliczone ilości innych nagród. Tzw. “hype” napędzał także fakt dotykania przez Chazelle’a jednej z najważniejszych amerykańskich legend i wyjątkowo oscarowego tematu, czyli podboju kosmosu. Jak zatem wypada “Pierwszy człowiek na tle poprzednich filmów Amerykanina? Moim zdaniem blado i poniżej oczekiwań.
Głównym bohaterem filmu i tytułowym “Pierwszym człowiekiem” jest Neil Armstrong. Jego postaci raczej nie trzeba nikomu przedstawiać. Astronauta, członek legendarnej misji Apollo 11, autor słynnego cytatu o małym kroku dla człowieka i pierwszy człowiek, który postawił stopę na Księżycu. Z racji prawdziwości historii twórcy nie mogli tu widza niczym zaskoczyć. Każdy, kto się nad tym zastanowi, jest w stanie się domyślić, że po kilku nieudanych testach, stratach przytomności przez protagonistę i powątpiewających spojrzeniach Neilowi uda się w końcu wylądować na upragnionym Księżycu. Nie wiem, czy tyczy się to wszystkich, ale mi przewidywalność akcji zdecydowanie odbiera część emocji, które normalnie mogłyby mi towarzyszyć przy takiej historii. Drugim wątkiem zawartym w napisanym przez Josha Singera scenariuszu jest wątek rodzinny Armstrongów, w dużej mierze definiowany najpierw przez chorobę i śmierć córki, a później przez pracę Neila. Rozumiem intencje twórców, ale mrukliwością głównego bohatera nie można tłumaczyć wszystkiego. Neil prawie nie rozmawia z żoną, jednym z nielicznych momentów ich faktycznej bliskości jest bardzo kliszowata i po prostu tandetna scena tańca, którą można wytłumaczyć jedynie chęcią zrobienia efektownego przejścia w czasie. Może i wygląda to nieźle, ale eliptyczną konstrukcję filmu również postrzegam jako wadę. Czytałem opinie, że taki zabieg jest wyrazem szacunku dla inteligencji widza, który musi się pewnych rzeczy domyślać, ale dla mnie jest to po prostu naruszenie niezwykle skomplikowanej struktury, jaką jest scenariusz. Przyczepiłbym się, chociażby do postaci Neila, którego metamorfoza nie jest przesadnie wiarygodna. Możliwe, że jest to wina wcielającego się w niego Ryana Goslinga, którego najzwyczajniej w świecie nie lubię i uważam za aktorskie “drewno”, ale przyczyniają się do tego także przeskoki czasowe, które zostawiają psychologię postaci gdzieś z tyłu i zmiany ich charakteru pozostają niewidoczne, bo każda z odległych w czasie części dostaje za mało czasu, żeby wybrzmieć i pozwolić widzowi “pobyć” chociaż chwilę z bohaterem. W porównaniu z Goslingiem błyszczy natomiast Claire Foy, znana z netflixowskiej “Korony”. Nie ma, co prawda dużo do zagrania, bo dostaje za mało czasu na ekranie, ale ma znacznie szerszy od Goslinga wachlarz atutów. Wypada wiarygodnie i w spokojnych scenach poczciwej troskliwości dla męża i w momentach, w których naciera na niego z prawdziwą furią. Wątek rodzinny może działałby dobrze, gdyby nie przesadne i oczywiste kontrasty. W pierwszej połowie, gdy Neil jest w domu, jest jasno i wszyscy się kochają. Za przykład niech posłuży sielankowa i niezbyt udana scena przy basenie. W dalszej części w domu Armstrongów jest ciemno, nieprzyjemnie i syn bije matkę jakąś ścierką. Rozumiem intencje, ale po raz kolejny miałem wrażenie przesadnej prostoty i braku pomysłu.
Za historię Chazelle’a trudno winić, bo nie pisał scenariusza, ale czy jako reżyserowi udało mu się zrekompensować fabularne braki? Moim zdaniem nieprzesadnie. Brakuje tu inscenizacyjnej oryginalności i pomysłowości. Nie ma magicznej gry światłami z “La La Land”, dynamiki “Whiplasha”, czyli czegoś, czego od niego oczekiwałem. Sceny są ciemne, nudne i monotonne. Ponownie da się to obronić zamysłem artystycznym i chęcią obalenia jakiegoś mitu podróży kosmicznej jako przyjemnej i miłej rozrywki dla widzów i astronautów. Znowu należy tu winić scenariusz, bo roztrzęsione, klimatyczne sceny w kokpicie statku kosmicznego zrobiły na mnie wrażenie za pierwszym razem, ale przy kolejnych lotach i testach to wrażenie zastępował największy wróg wszelkiej maści artystów, czyli pospolita nuda. Nuda, której źródłem nie było złe wykonanie filmu, czy nawet mocno przeciętny scenariusz, ale poczucie, że gdzieś już to wszystko widziałem i jestem w stanie dokładnie przewidzieć, jak się to wszystko rozwinie. Nuda, z której w ciągu dosyć długiego, bo prawie dwuipółgodzinnego seansu zostałem wytrącony zaledwie kilka razy. Oprócz pierwszej sceny lotu “dałem się złapać” na efektowne, a może i nawet efekciarskie ujęcia spoza statku, które co prawda nijak się miały do głównej myśli filmu, ale w połączeniu z ciszą dały mi poczucie jakiegoś chłodnego piękna, kontrastującego z resztą filmu. Szkoda, że reżyser nie dał mi się ponapawać tym widokiem trochę dłużej i pozwolił się odezwać muzyce skomponowanej przez swojego stałego współpracownika Justina Hurwitza. Niestety ten dostosował się do poziomu reszty elementów i również zawiódł. Nie ma tu nic z niesamowitej dynamiki soundtracku do “Whiplasha” czy uroczego minimalizmu tego do “La La Landu”. Są za to pełne patosu, klasycznie filmowe kompozycje, których nie powstydziłby się mistrz takiego nudnego i przesadnego stylu Hans Zimmer. Jedyny utwór “z zewnątrz” to smętna ballada, do której małżeństwo Armstrongów tańczy w salonie, brak tu natomiast oczekiwanego przeze mnie Davida Bowiego czy innych utworów, które mogłyby mi trochę umilić trudy 140-minutowego seansu.
Nie jestem zdania, że “Pierwszy człowiek” jest filmem złym. Intencje były jak najbardziej dobre, wykonanie mimo pewnej schematyczności utrzymuje bardzo dobry poziom, nawet scenariusz, który jest moim zdaniem obrzydliwie wręcz nudny i pełen klisz nie jest obiektywnie zły. To co mnie odpycha od filmu Chazelle’a to przesadna “amerykańskość”. Jestem pewny, że uzbiera kilka złotych ludzików i zachwyci tłumy, ale to nie jest to, czego ja poszukuję, oglądając filmy.
Recenzja
Moja ocena filmu:
-
ocena
Dyskusja