Jeżeli tak by złapać na ulicy przypadkowego przechodnia, a następnie zapytać o człowieka, który jest dla niego ikoną kina, to odpowiedzi byłoby zapewne wiele. Do historii przeszedł już w końcu wędrowiec wykreowany przez Charlesa Chaplina, ale co drugi dziadek, a nawet ojciec, odparłby zapewne: „Clint Eastwood”. Jest to w końcu persona utożsamiana z gatunkiem westernu spod pieczęci Sergio Leone, a także jedna z gwiazd, wiodących prym w dziedzinie kina kryminalno-sensacyjnego (każdy pamięta o Brudnym Harrym). Wychodząc poza ramy filmu, stał się żywym uosobieniem męskości i źródłem mięsistych one-linerów. Oprócz aktorskich wybojów, zasłynął również z tytułu reżysera, a wisienką na torcie jego twórczości stało się nieowijające w bawełnę Gran Torino. Ta wiecznie żyjąca legenda, mająca na swoim koncie potężne 88 lat, nie złożyła jednak broni i postanowiła wsiąść za stery kolejnego projektu napisanego przez Nicka Schenka. Tym razem Clint przedstawił światu historię Przemytnika.
Przemytnik to film sięgający do złotej ery akcyjniaków lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Prosta opowieść o staruszku, który wdał się w niebezpieczne interesy związane z przewozem sporych ilości narkotyków. W towarzystwo to wpadł całkowicie świadomie. Padając niemalże ofiarą bankructwa i nie odnajdując wsparcia w rodzinie, którą wcześniej lekceważył, musiał znaleźć jakiś sposób na godne wydostanie się z opresji finansowej. Po piętach depczą mu agenci DEA z Michaelem Peñą i Bradleyem Cooperem na czele. Jego przestępczy epizod staje się okazją do przewartościowania swojego zgorzkniałego życia.
Prostota fabuły ściśle współgra z prostotą struktury. Całość złożona jest z wielu ekspozycyjnych dialogów, łopatologicznych, moralizatorskich przekładów oraz klasycznych, gatunkowych schematów. Nie da się ukryć, że taki zestaw cech nie świadczy najlepiej o jakości filmu, ale nabiera on swojego uroku poprzez perspektywę, z jakiej jest opowiadany. Podejście Eastwooda do prowadzenia historii wydaje się być w pełni świadome używanej konwencji, ponadto przechodzi przez szkiełko podstarzałego człowieka, wiecznie narzekającego na internet i nieudolność młodych ludzi. Z drugiej strony reżyser stara się ostrzec odbiorcę, aby ten nie powtórzył błędów protagonisty, popełnionych na przestrzeni całego jego życia. Mały pojedynek starości z młodością stoi tu obok motywów rodziny i ukrytego dobra. Nawet najbardziej wytatuowany gangster ma tu jakiekolwiek skrupuły, a cała kartelowa subkultura została tu obdarzona sporym szacunkiem do cudzego życia i umiejętnością współczucia, a nawet nawiązywania pozornie niepoprawnych znajomości.
Clint nie musiał czekać, aby skompletować obsadę bogatą w znane nazwiska. Szkoda jednak, że ich potencjał nie został w pełni wykorzystany. Laurence Fishburne ma tu kilka nudnych, biurowych scen, a Andy Garcia, pomimo swojej wysokiej pozycji w gangu, strzela jedynie z pozłacanego shotguna do sztucznych celów. Najwięcej czasu ekranowego otrzymuje tytułowy przemytnik i to właśnie jego postać ma najciekawiej rozbudowany portret charakterologiczny. Słowa pochwały powinny powędrować do samego Eastwooda, który rewelacyjnie oddał wszystkie emocje siedzące w nieco fałszywym ciele antybohatera. Trudno jednak powiedzieć, czy część gestów nie była po prostu zautomatyzowanym zestawem grymasów każdego starszego pana, ale czy to ważne? Główna kreacja ani na chwilę nie straciła na autentyczności, co pozwoliło jej na absolutną dominację filmu.
Gdyby nie legendarna ręka reżysera, Przemytnik podzieliłby najpewniej los zapomnianych średniaków. Bije od niego jednak multum doświadczenia oraz konsekwencji, a przez to zapada w pamięć przynajmniej paroma scenami i tekstami. Znajome standardy, kameralne podejście do sensacyjnego tematu, pewność siebie Clinta Eastwooda połączona z jego słodką naiwnością. Jak więc najsprawiedliwiej ocenić ten film? Chyba słowami „dobry, zły i brzydki”.
ZWIASTUN
Recenzja
Moja ocena filmu:
-
ocena
Dyskusja