O tym, jak nie należy robić remake’ów, skutecznie przekonał nas laureat Złotej Palmy, Gus Van Sant. Reżyser Słonia i Obywatela Milka, kręcąc swoją własną wersję Psychozy Alfreda Hitchcocka, wspiął się na wyżyny odtwórstwa. Jego wykalkulowany, pozbawiony cienia oryginalności, przeniesiony techniką kopiuj/wklej, słusznie nagrodzony Złotą Maliną Psychol stał się przestrogą dla kolejnych reżyserów porywających się na odrestaurowywanie klasyki.
Tę oto lekcję musiał zapamiętać Ben Wheatley, przystępując do realizacji własnej wizji innego dzieła cesarza dreszczowców. Precyzyjny scenariusz Rebeki, konstrukcją przypominający pięcioaktową sztukę, w pewnym sensie zrzucał ciężar z barków scenarzystów, przerzucając go na reżysera. To on musiał w pełni wykorzystać wielogatunkowy potencjał pierwowzoru, zachęcający do eksperymentowania z formą, dowolnie lawirując pomiędzy melodramatem, dramatem o toksycznej relacji, thrillerem, a nawet horrorem, nadając w ten sposób Rebece świeżości.
Pierwsze pół godziny częściowo rozwiewa te nadzieje. Wheatley zbyt kurczowo trzyma się pierwotnej wersji, po kolei odhaczając kolejne elementy fabularne i formalne oryginału, zatracając przy tym osobowość postaci. Wcielająca się w młodą pannę do towarzystwa Lily James tworzy z Armiem Hammerem pozbawione życia figury, bardziej pruderyjne od swoich odpowiedników z lat 40. Urocze pogawędki zastępuje dystansujący sztucznością small talk, wzajemne relacje buduje zaś głównie połączenie muzyki z jaskrawym oświetleniem, co momentami przypomina reklamę Ferrero Rocher, a nie film fabularny.
Melodramatyczna miałkość pierwszego aktu zostaje zrekompensowana w akcie drugim. Świeżo upieczona żona Maxima, przemieniona z kopciuszka w Panią de Winter, wprowadza się do jego posiadłości. Tam spośród licznej służby poznaje panią Danvers, opiekunkę domu silnie związaną emocjonalnie z tragicznie zmarłą tytułową bohaterką. Film nabiera cech mrocznego thrillera psychologicznego. Dom staje się dla bohaterki obcym miejscem, w którym straszy duch Rebeki. Koszmary senne, symbole i znaki jej obecności łączą się z diabolicznym, oceniającym spojrzeniem, granej przez Kristin Scott Thomas, Danvers. Reżyser umiejętnie wprowadza do filmu elementy horroru, przeplatając subtelną metafizykę z koszmarem zatracania własnej tożsamości.
Kobieta nie może bowiem uwolnić się od wiecznego porównywania do swojej poprzedniczki, przy którym zawsze wypada niekorzystnie, nieporadnie, po prostu gorzej. Im bardziej broni się przed byciem Rebeką, tym bardziej, dosłownie i w przenośni, przebierana jest w jej kostium, odgrywając jedynie rolę, imitując ją. W konsekwencji Rebeka staje się wszechobecna, bardziej realna niż bezimienna „ta druga”. Nowa pani de Winter nie otrzymuje również wsparcia ze strony Maxima, który praktycznie znika z pierwszego planu, przemykając gdzieś zamyślony, nieobecny; obarczający ją ciągłymi pretensjami, karcącymi spojrzeniami i wymownym milczeniem.
Czar filmu ulatuje jednak bezpowrotnie, ponownie wpadając w koleiny odtwórczości, kiedy Wheatley schodzi z reżyserskiego krzesełka, pozwalając, by film dokończył się sam. Kolejne sceny są już jedynie czystą formalnością, chęcią doprowadzenia całości do końca. Fabularne przewrotki podane zostają z nachalną pompatycznością, sprawiając wrażenie oderwanych od ciągu przyczynowo-skutkowego. Reżyser wpada w tę samą pułapkę, którą twórca Psychozy zastawił na Gusa Van Santa, naiwnej wiary, że jego dzieła to fabularne samograje.
Rebeka ma w sobie twórczy potencjał. Reżyserowi paradoksalnie udaje się uchwycić ducha Hitchcocka w scenach najbardziej odległych od oryginału, a spośród wielu ze swoich grzechów i grzeszków tym najcięższym jest z pewnością próba wejścia w buty mistrza. Buty, jak się okazuje, o kilkanaście rozmiarów za duże.
Recenzja
Moja ocena filmu:
-
Rebeka
Dyskusja