Azjatycka uczta po warszawsku
Smak złocistego Pho i delikatnie kremowego tajskiego ramenu. Misternie ułożone pikantne pierożki oraz pożądliwy wzrok, błagający o kroplę sosu sojowego.
———
Może nieco pokrętna, zbyt obrazowa i „ukulinarniona”, ale taka dla mnie jest esencja tegorocznej, trzynastej już edycji warszawskich Pięciu Smaków. Być może jest to spowodowane nielichą filmową ucztą przy suto zastawionych stołach Kinoteki i Muranowa, choć bardziej do takiej refleksji mogą skłaniać zaserwowane widzom przez organizatorów najróżniejsze kompozycje audiowizualne.
Zaczynając od minimalistycznej stylistyki i wysmakowanych kadrów japońskich peryferii w sekcji Japonia: out of focus, po ostre gatunkowe akcenty Kina grozy, które zamykało festiwalową dobę.
Nieco więcej klasycznego smaku z nutą awangardy znajdziemy w Retrospektywie Fruita Chana, naczelnego prowokatora drugiej hongkońskiej nowej fali, który nie boi się – poprzez stylistykę z pogranicza kiczu – eksplorowania ważnych tematów społeczno-politycznych, które dotykały i nadal dotykają mieszkańców Hongkongu.
Jak się okazuje, festiwalowy róg obfitości nie miał końca. Ciężko zatem stwierdzić, co tak naprawdę było daniem głównym, a co jedynie marną przystawką. Z pewnością spora część osób zacierała ręce na Nowe kino Azji – sekcję, która zgrabnie łączyła śmiałe propozycje z pogranicza kina gatunkowego i arthouse’u oraz rozległe, budujące suspens, metafizyczne dramaty.
Inni upatrywali znajomych twarzy, nazwisk, które wprawiony pięciosmakowicz jest w stanie wyrecytować obudzony o drugiej w nocy. Taką wytrawną zbieraninę najnowszych produkcji, zaserwowaną przez wyjątkowych dla festiwalowej tradycji twórców, tworzy sekcja Mistrzowie.
Natomiast tych, którzy mają zadatki na wielkich czy wybitnych, reprezentuje sekcja Asian cinerama, w której znajdziemy najróżniejsze debiuty czy innowacje nagrodzone przez Azjatycką Akademię Nagród Filmowych.
Śpiew, taniec, dorastanie
Może wyjątkowo niefortunnie dobrałem sobie repertuar na dosyć krótki, bo tylko czterodniowy, pobyt w Warszawie, ale to właśnie trzy powyższe tematy niczym buddyjska mantra dyktowały mój festiwalowy rytm.
Zacznę może od miłego zaskoczenia prosto z Indii, a dokładnie z assamskiej prowincji, skąd wywodzi się Rima Das, która samodzielnie napisała, wyprodukowała i wyreżyserowała Zaśpiewaj to, Bulbul. Nie lada wyczyn, zważywszy na w dalszym ciągu trudną sytuację kobiet w Indiach, o czym poniekąd traktuje jej opowieść. Może niebezpośrednio odnosi się ona do owej nierówności, ale celnie diagnozuje problemy indyjskiego zaścianka, nie tracąc przy tym dziecięcej ciekawości, emanującej od żywiołowej aktorki wcielającej się w Bulbul. Główna bohaterka kocha śpiewać, lecz głos zawodzi ją, gdy przychodzi do publicznych wystąpień. Rima Das dokładnie obserwuje tamtejszą społeczność i łączy niemal dokumentalny styl z olbrzymią wrażliwością, co tworzy kojący, empatyczny obraz, który nie bez powodu został indyjskim kandydatem do Oscara.
Nawapol Thamrongrattanarit to bez wątpienia jeden z najciekawszych reprezentantów młodego pokolenia tajskich twórców. Bezkompromisowo łączy on poetykę XXI wieku z niebanalnym humorem, przemycając gdzieś niepostrzeżenie celny komentarz społeczny. Dlatego jego nowy dokument BNK48: Dziewczyny nie płaczą zapowiadał się bardzo obiecująco. Niestety, Taj wybrał bardzo ryzykowny sposób przedstawienia historii owego girlsbandu i ugrzązł w bagnie nieprzemyślanych zabiegów i nastoletniej próżności. Dostaliśmy ładnie zaprezentowane, niczego nieświadome, gadające dziewczęce głowy, wypowiadające w kółko niemal identyczne kwestie. Może wiąże się to z niezrozumieniem zamierzeń samego reżysera czy aspektu kulturowego, ale nie sądzę, by ten nieświadomie zgotował widzom tak płytki, poszarpany wewnętrzy dialog czterdziestu ośmiu tajskich nastolatek. Zabrakło tu stanowiska wobec całej maszynerii, jaką jest biznes kreujący kolejne pokolenia internetowych gwiazdek czy chociażby szczątkowego ukazania jej pryncypiów. Liczyłem na przedstawienie zepsucia całego tego procederu, który uprzedmiatawia niczego nieświadome młode dziewczyny, ale najwidoczniej wszystko musiało, aż do samego końca, pozostać kawaii. Ogromny niedosyt, ale przy tym zapalnik dla wielogodzinnych dyskusji, którymi Pięć Smaków stoi.
Na koniec tej skromnej, minirecenzenckiej części, słów kilka o filmie, który wzbudził małą sensację, zgarniając zarówno wyróżnienie jury, jak i kilka niewymuszonych uśmiechów czy pojedynczych łez warszawskiej widowni. Mowa o And your bird can sing w reżyserii Sho Miyake. Z pozoru historia jakich wiele. Splecione przypadkowo losy trójki młodych bohaterów. Codzienne interakcje ukazane w całkiem niecodzienny sposób; drobne gesty, uczuciowe wzloty i upadki czy niezręczne momenty, których każdy z nas kiedyś doświadczył. Dodając poszczególne elementy, całość wybrzmiewa niezwykle naturalną, jak na ramy gatunkowe, poetyką milenialsów. Wiadome jest, że musiały się wkraść pewne uproszczenia czy spłycone nieco poboczne wątki, ale nie psują one tej szczerej nostalgiczno-melancholijnej aury, która towarzyszyła mi jeszcze przez długie godziny po opuszczeniu Kinoteki.
To zaledwie trzy z kilkunastu tytułów, które udało mi się obejrzeć, mogę natomiast śmiało zadeklarować, że powrócę jeszcze na tybetańskie bezdroża ukazywane przez Pemę Tsedena czy przeniosę się w czasie o te dwie dekady, by być świadkiem zmieniającego się Hongkongu, który w wyjątkowy sposób portretuje Fruit Chan.
Azja na wyciągniecie ręki
Filmy filmami, ale trzeba pamiętać, że to ludzie zarówno je tworzą, jak i o nich dyskutują. To, co na długo zapadnie mi w pamięć, to paradoksalnie swojskość i prostota zachowana w samym sercu stolicy. Ta bezpośredniość, bliskość twórców, cały ludzki aspekt festiwalu, który tworzy wyjątkowo żywą i niepodrabialną atmosferę, gdzieś z dala od świateł reflektorów. Niespotykana serdeczność w tej tymczasowej, sztucznie stworzonej azjatyckiej enklawie, której hermetyczna aura tworzyła pewien rodzaj wspólnoty.
Pozostaje mi jedynie podziękować organizatorom i wszystkim festiwalowym towarzyszom za ten wyjątkowo spędzony czas oraz rzucenie kilku słów zachęty, by zarezerwować sobie parę przyszłorocznych listopadowych popołudni, aby przeżyć po raz kolejny to osobliwe, orientalne święto kina.
Dyskusja