Na Netflixa właśnie trafił film dosyć nietypowy jak na ich oryginalne produkcje, spełnia on bowiem założenia typowego Oscar baitu. Scenariusz napisany został przez nominowanego do Oscara Craiga Bortena, na podstawie prawdziwej historii życia Sergia Vieiry de Mello, wieloletniego działacza ONZ. Gwiazdorska obsada na czele z Wagnerem Mourą (Pablo Escobar z serialu Narcos) w tytułowej roli. Za kamerą osoba wyraźnie zafascynowana historią, którą przenosi na ekran – reżyser tego filmu nakręcił wcześniej dokument na ten sam temat (również do obejrzenia na Netflixie). Wynik po dodaniu tych składowych nie jest jednak taki, jakiego można było się spodziewać.
Sergio koncentruje się na wybranym, około trzyletnim wycinku z życia głównego bohatera. Teoretycznie omija w ten sposób największy problem filmów biograficznych, w których twórcy, starając się opowiedzieć o całym życiu danej osoby, często skaczą między bliżej niepowiązanymi scenami i nie potrafią się zdecydować, o czym tak naprawdę chcą opowiedzieć. Tym razem dało to jednak przeciwny do planowanego efekt, fabularnego chaosu bowiem nie udało się uniknąć, a przez rezygnację z przedstawienia wydarzeń w kontekście całego życia Sergia (do którego wszyscy zwracają się po imieniu) trudno w ogóle mówić w tym przypadku o biografii. O samej tytułowej postaci i wyznawanych przez nią wartościach dowiadujemy się bardzo niewiele (a jeśli już, to zawsze jest nam to powiedziane, nigdy pokazane), a działania, które podejmuje ona podczas dwóch pokazanych nam delegacji (w Timorze Wschodnim oraz Iraku) nie mają dla widza większego znaczenia, bo sytuacja polityczna w tych krajach jest przedstawiana bardzo ogólnie i nie wiadomo, jaki dokładnie cel i intencje miał Sergio.
Głównym wątkiem okazuje się zaś romans działacza ONZ z Caroliną (znana między innymi z Na noże Ana de Armas) i dylemat głównego bohatera: co wybrać, pracę czy związek? Nawet ta relacja nie jest jednak dostatecznie pogłębiona, a rozmowy pomiędzy tą dwójką zbyt często opierają się na powtarzaniu w kółko tych samych cytatów. Momentami trudno uwierzyć, że scenarzysta ma na swoim koncie świetne Witaj w klubie. Ogromnym problemem jest też tempo tego filmu. Gdy po kilkunastu minutach zaczynamy odnajdywać się w chaosie związanym z mieszaniem się trzech różnych linii czasowych, przeszkadzać zaczyna to, że w każdej z nich dzieje się bardzo niewiele, dialogi są nużące, a historia kompletnie nieangażująca. Już po kilku godzinach od seansu nie potrafię streścić fabuły, bo większość scen w ogóle nie zapadła mi w pamięć.
Szkoda mi tej produkcji, bo skoro Greg Barker, reżyser, zrobił o tytułowej postaci już dwa filmy, to wierzę, że jest w niej coś interesującego. Zresztą zaangażowanie twórcy widać nawet po tym, ile na końcu filmu znalazło się planszy wyjaśniających nam dalsze losy poszczególnych postaci. Jego debiut fabularny jest jednak typowym, opartym na kliszach melodramacie, w którym pierwszy pocałunek głównych postaci musi się zdarzyć wśród strug deszczu, a na końcu, podczas ostatniej misji, po której bohater miał wieść spokojne życie, przytrafia się coś złego. Kompletnie zmarnowani są Moura i de Armas – aktualnie jedni z najbardziej znanych aktorów z Ameryki Południowej i Środkowej –którzy nie mieli tu okazji, żeby się wykazać. Momentami można uznać ten film za „ładny”, lecz nigdy „interesujący”, a po jego zakończeniu widz nie tylko niczego się nie dowie, ale też nie będzie miał ochoty, żeby poszukać więcej informacji na własną rękę.
Film dostępny na: NETFLIX
Recenzja
Moja ocena filmu:
-
Sergio
Dyskusja