”Myślałam, że widzisz we mnie więcej niż powłoka mego ciała” – mówi główna bohaterka do swojego kochanka. Jednak jak się okazuje ten frazes to nie tylko zawód starzejącej się kobiety, lecz także polityczny manifest, który ma zawrzeć fasadą inteligenckiego półświatka. Twórca nostalgicznego Wszystko, co kocham dokonuje oceny świadomości współczesnych europejczyków.
Maria Linde (Krystyna Janda) to poetka polskiego pochodzenia na stałe zamieszkująca wraz z rodziną gorącą Toskanię. Linde – z pochodzenia Żydówka w trakcie polskiego pogromu w 1968 wraz z rodzicami przeniosła się do Włoch. W malowniczej i spokojnej Volterrze, nie tylko zapuściła korzenie i założyła rodzinę, lecz także rozwinęła swój talent literacki. Życie Linde nie należy do najtrudniejszych. Kobieta jako laureatka Oscara może pozwolić sobie na wiele, a jej dni zajmują prywatki w doborowym gronie, zakup towarów u lokalnych rzemieślników, czy podejmowanie pustych już aktywności artystycznych, gdyż jak sama o sobie mówi „Nie ma już nic do powiedzenia”.
Linde z pozoru bawi się życiem, stara się maksymalnie go doświadczać smakując każdy kęs świeżej ryby wprost z rybackiego kutra. W z pozoru doskonałej rzeczywistości protagonistki wyczuwalny jest jednak jakiś brak. Pod spodem skrywa ona samotność i być może nawet niespełnienie. Ten brak i egzystencjalną pustkę, wydawałoby się twardo stąpająca po ziemi kobieta, stara się wypełnić jednostronnym uczuciem do znacznie młodszego od niej emigranta. Uczucie to, na tyle zmienia wewnętrznie bohaterkę, iż pod wpływem felernego zauroczenia i kryzysu emigranckiego postawia zbawić świat. Tę myśl wprowadza w życie podczas ceremonii przyznania jej honorowego obywatelstwa Volterry nagrody (co obrazuje także prestiż literatki wśród lokalnej społeczności). Linde odmawia wówczas przyjęcia nagrody i wygłasza kontrowersyjną przemowę, którą wręcz zamienia w polityczną manifestację. Mimo, iż w gronie swoich najbliższych pełni rolę królowej słońce wokół której toczy się całe życie, a wśród lokalsów cieszy się sporym autorytetem, ten występek nie przechodzi bez echa. W efekcie Maria staje się obiektem nienawiści nie tylko sąsiadów z rodzimego podwórka, lecz także europejczyków, których kulturę od lat podziwia. Brzemię występku poetki bierze na siebie jednak rodzina Marii, która stara się nie tylko izolować ją od nagłej światowej pogardy, lecz także zrozumieć motywy jej działania. To drugie nie przychodzi tym łatwiej, im wyraźniej wychodzi na wierzch druga natura kobiety – kochanki, którą jako pierwsza dostrzega jej córka (w tej roli Kasia Smutniak). Osobliwe i nieprzewidywalne, a wręcz cyniczne zachowanie Marii szokuje jej najbliższych na tyle, iż ich zaufanie i szacunek do niej przeżywa poważny kryzys. Nie widząc w niej postaci monumentalnej poetki, żony i matki postanawiają wyjechać. Słowem kobieta, która nie tak dawno miała wszystko, przy schyłku dnia (parafrazując tytuł filmu) została z niczym. Pomimo wszelkich sukcesów Linde ostatecznie zostaje kobietą porzuconą, przegraną.
Reżyser mówi wprost, że bez udziału Krystyny Jandy nie byłoby tego filmu, że nikomu innemu tej partii by nie zaproponował. I zdecydowanie trzeba przyznać, że był to strzał w dziesiątkę. Janda doskonale sprawdziła się w roli intelektualistki targanej sprzecznymi emocjami, a jej wizerunek kobiety przegranej można odnieść chociażby do kultowego już Tataraka Andrzeja Wajdy. Uwadze nie może ujść także wyjątkowa kreacja Katarzyny Smutniak, która osadzona we włoskiej rzeczywistości sprawdza się znakomicie w roli córki zmagającej się nie tylko z własnymi demonami, lecz także z nieprzewidywalną osobowością matki artystki. To też z kolei uznać można jako zarzut, bowiem Smutniak perfekcyjnie sprawdza się we włoskich produkcjach, czego przykład dała chociażby w ostatnim filmie Paolo Sorrentino. Powstaje więc pytanie: Czy Borcuch inspirował się włoskim reżyserem? W mojej opinii zdecydowanie tak. Możemy to zaobserwować nie tylko po znakomicie dobranej obsadzie (Antonio Catania, Vincent Riotta, Robin Renucci), która w żaden sposób nie odbiega od włoskich standardów urody nadając niezwykłą spójność otoczeniu, lecz także poprzez niezwykłe wyczulenie na kadr i udzielającą się duszną, pachnącą winem, świeżymi rybami i wykwintnymi prywatkami, atmosferę Włoch. Co więcej wrażenie to tylko potęguje wakacyjna atmosfera i celebracja boskiego lenistwa, która wręcz natychmiastowo przywodzi na myśl Tamte dni, tamte noce Lucy Guadagnino. Śmiem również twierdzić, iż oprócz motywu wakacyjnego romansu, reżyser zaczerpnął od Włocha także niektóre plenery. Mimo, iż w kilku momentach scenariusz nie trzyma się kupy, a niektóre ze scen wydają się wręcz irracjonalne, można to wybaczyć Szczepanowi Twardochowi, który roli scenarzysty chwycił się po raz pierwszy. Cały film należy jednak zobaczyć nie tylko z upodobania do nostalgii, której dawkowanie Borcuch opracował w sposób mistrzowski, lecz także po to by zyskać pole do refleksji – refleksji nad stanem dzisiejszej europy oraz granicami współczesnej sztuki.
ZWIASTUN
Recenzja
Moja ocena filmu:
-
ocena
Dyskusja