Martyrologia polska skłania twórców wszelkich muz, by o drugiej wojnie światowej opowiadać wedle określonych standardów. Pokłosie romantycznego podejścia do konfliktów zbrojnych i cierpienia narodu sprawiło zapewne, że wyniesiono na piedestał takie tytuły jak Kanał, Katyń czy nawet serial Polskie drogi, gdzieś w cieniu zaś stoi pozycja co najmniej równie interesująca, choć jej koncepcja zdaje się zupełnie odbiegać od głównych nurtów polskiego kina wojennego.
Trzecia część nocy Andrzeja Żuławskiego stanowiła nie tylko jego pełnometrażowy debiut, ale także pierwsze zderzenie ze ścianą krytyki wielu środowisk, które w tym przypadku dopatrywały się motywów obrazoburczych i sprowadzających drugą wojnę światową do dziwnego eksperymentu surrealizmu. Każde następne dzieło reżysera stanowiło bowiem zagwozdkę dla części wymagającej widowni i drzazgę w oku zarówno dla władz, jak i dla ugrupowań, których poszczególne zagadnienia kolejnych dzieł dotyczyły. Niepokorny uczeń Wajdy szlifując swój indywidualny styl, oddalał się coraz bardziej od rodzimego mistrza, co dało swój pogłos już w Trzeciej części nocy. Ignorując zalecenia starszego wiekiem i doświadczeniem twórcy, nie szedł, jak określał to Wajda, „od Adama i Ewy”, lecz w zaburzeniu chronologii i zapętlaniu przebiegu zdarzeń pewnych wątków, znalazł sposób na popełnienie dzieła mającego stanowić przykład oniryzmu w najczarniejszej formie.
Oto młody Michał (w tej roli Leszek Teleszyński) traci swoją rodzinę po wtargnięciu Niemców do rodzinnej posiadłości, efektem czego staje się motywacja, by wkroczyć w szeregi partyzantów. Spotkawszy we Lwowie rodzącą kobietę (Małgorzata Braunek), widzi w niej swoją zamordowaną żonę (również Małgorzata Braunek), postanawia więc otoczyć ją opieką. Aby móc utrzymać siebie i ją, zostaje karmicielem wszy w instytucie, który zajmuje się produkcją szczepionek przeciwko tyfusowi. Wydarzenia rozpoczynają swój bieg i choć główny bohater czyni co może, aby wszystkie działania wyszły jak najlepiej, dziwnym trafem przybliża się do swojej sytuacji sprzed rodzinnej tragedii.
Za Lwów czasu wojny posłużył Żuławskiemu krakowski Kazimierz, tak podobny do miasta leżącego we współczesnej Ukrainie. Przebija więc do świadomości widza obraz nędzy i brudu, starych zadrapanych kamienic i zakurzonych ulic. Dodatkowo filtry nałożone na obraz potęgują jedynie wrażenie sennego koszmaru, w który wpadł bohater wraz z odbiorcą filmu, a z jakiego nie sposób znaleźć wyjścia. Mroczny oniryzm przypomina chwilami niektóre obrazy Bergmana, a nawet i Lyncha. Świat przedstawiony ma niewiele wspólnego z rzeczywistością: wydarzenia zdają się rozgrywać w przypadkowej kolejności, a im więcej dramatyzmu jest w scenie, tym bardziej bezemocjonalnie odgrywają to aktorzy. Niewątpliwie jest to więc zabieg ryzykowny, część widowni bowiem uzna to za celowe działanie, lecz pozostali mogą dopatrywać się w tym ubytków w warsztacie występujących artystów.
Koszmar okupacyjnego dnia codziennego przeplata się z koncepcją Apokalipsy dokonującej się w prezentowanym czasie. Świadczą o tym przede wszystkim zmiany dokonujące się w bohaterach, którzy zdecydowali się karmić wszy we lwowskim instytucie. Owe pasożyty są tym, co Hitchcock nazywał McGuffinem, a zatem przedmiotem, który napędza fabułę opowiadanej historii. Być może wydarzenia dziejące się na naszych oczach są w większości tylko wizjami ludzi w malignie? Nie mogę dać odpowiedzi na to pytanie, tym bardziej że takowej może wcale nie być. Sugestywne są jednak ruchy kamery, gorączkowo podążającej za bohaterami popadającymi w chorobę. Jedną z refleksji płynących po seansie jest myśl, że być może karmienie wszy jako sposób na przeżycie było w istocie bardziej odczłowieczające i odzierające z poczucia rzeczywistości niż garnizony niemieckie ulokowane w okupowanym mieście.
W tym roku mijają cztery lata od śmierci Andrzeja Żuławskiego, prawdopodobnie jednego z najbardziej kontrowersyjnych reżyserów polskiego kina. W dobie heroicznego przedstawiania wydarzeń lat 1939-1945, bądź kolejnych produkcji skupiających się na martyrologii młodzieży polskiej tamtego czasu, szczególnie ciekawą odskocznią jest właśnie próba ukazania okupacji hitlerowskiej od tej wizji, która w perspektywie kilku seansów ma wciąż coś interesującego do zaoferowania. Choć nie jest to kino łatwe ani przyjemne w odbiorze, przynosi pewną satysfakcję. Słabo dziś znany tytuł z lat siedemdziesiątych mógłby stanowić dobrą surrealistyczną alternatywę wobec Kurierów, Baczyńskich i Kamieni na szaniec – choćby i dlatego, że motywuje do zadawania (sobie) pytań.
Recenzja
Moja ocena filmu:
-
Trzecia część nocy
Dyskusja