Wyobraźmy sobie, że wsiadamy do wehikułu czasu. Miejsce: Hollywood, czas: 1969 rok. Podchodzi do nas gadatliwy jegomość z cygarem w ustach i zabiera na zakrapianą alkoholem imprezę. Gdy jesteśmy już na miejscu, po pewnym czasie słyszymy krzyki. Jakiś nerwowy facet wymachuje pistoletem, wygłaszając płomienny monolog. Mężczyzna do złudzenia przypominający młodego Roberta De Niro, uspokoiwszy się w końcu, siada obok swoich towarzyszy. Jeden z nich opowiada o planach nakręcenia luźnej, osadzonej w Wietnamie, adaptacji Jądra ciemności; drugi o sporadycznie pojawiającym się na ekranie rekinie ludojadzie; jeszcze inny snuje wizję projektu o laserowej wojnie w kosmosie.
James Franco w swoim najnowszym filmie pt. Zeroville zabiera nas na kinofilską wyprawę. Gwiazda 127 godzin inscenizuje scenę, w której spotykają się giganci kina – Coppola, Scorsese, De Niro, Spielberg i George Lucas – nonszalancko dyskutujący o rodzących się w ich głowach największych dziełach w historii X muzy. Zaprasza nas na plan jednego z nich, gdzie obserwujemy, jak sfrustrowani twórcy po raz kolejny karcą Marlona Brando za to, że nie trzyma się skryptu, tylko „wymyśla bzdury”. Dokładne odwzorowanie tej sceny pełni tu tę samą rolę, co w poprzednim filmie reżysera, Disaster Artist. Z jednej strony wzbudza szacunek do twórcy za dbałość o detale, z drugiej – staje się głównym źródłem komizmu.
Humor z czasem przybiera postać autoironicznej satyry, kpiącej z praw rządzących Hollywood. Zeroville celnie niczym Gracz Roberta Altmana wymierza cios w fabrykę snów, przedstawiając głównych decydentów jako chciwych cyników, których nie interesuje jakość produkowanych filmów (w jednego z nich wciela się aktor i komik – Will Ferrell). Jednocześnie jednak stanowi nostalgiczny obraz przemijającej epoki w stylu Pewnego razu… w Hollywood Quentina Tarantino. Podróżujących po Kalifornii z końca lat 60. bohaterów, granych przez Leonardo DiCaprio i Brada Pitta, zastępuje Vikar (w tej roli sam Franco) – aktor, który przemierza Los Angeles z wytatuowanym na łysej głowie kadrem z Miejsca pod Słońcem – przedstawiającym Montgomery’ego Clifta i Elisabeth Taylor – próbujący odnaleźć się w branży filmowej. Porzuca aktorstwo na rzecz montażu, który z czasem z pasji przemienia się w jego obsesję. Wszystko za sprawą zauroczenia piękną aktorką porno, Soledad Paladin (Megan Fox). Bohater zaczyna dostrzegać w migawkowych ujęciach filmowych klasyków jej różnorakie wcielenia, z których pragnie skleić swoje własne arcydzieło.
Od tego momentu Franco porzuca luźną strukturę, zmieniając klimat opowiadanej historii. Coraz bardziej zagłębia się w groteskę połączoną z kinem neo-noir w stylu Davida Lyncha, gdzie nieuchwytna Soledad, niczym postmodernistyczna femme fatale z Zagubionej autostrady, stopniowo doprowadza bohatera do psychicznej ruiny. Klimat czarnego kryminału w połączeniu z absurdem związanym z poszukiwaniem ukrytych kadrów z jednej strony staje się czymś w rodzaju parodii twórczości Dana Browna, z drugiej przypomina dzieła Quentina Dupieux, z Deerskin na czele. Reżyser z podobnym wyczuciem tworzy filmowy oksymoron – surrealistyczny thriller komediowy.
Można zarzucać Zeroville brak spójności. Czuć, że w pewnym momencie twórca Disaster Artist nie może się zdecydować czy iść w stronę zgrywy, czy uderzyć w poważniejsze tony. Żonglerka gatunkowa miejscami wypada nieudolnie, a film traci najwięcej, kiedy reżyser próbuje nadać historii konkretny kształt. Fundamentalne z pozoru zarzuty uginają się jednak pod ciężarem nagromadzonych dobrodziejstw. To niezwykle autorski, oryginalny twór, opowiadający nie tyle o szalonym bohaterze, co przedstawiający wizję szalonego artysty, którego portfolio wzbogacone zostaje o kolejną kinofilską perełkę.
Recenzja
Moja ocena filmu:
-
Zeroville
Dyskusja