Lovecrafta zekranizowanie, czyli jak przedstawiano grozę mitów (cz. 1)

Howard Philips Lovecraft to jeden z mistrzów pióra grozy. W swoich opowiadaniach prowokuje bohaterów do odkrywania dziwnych zjawisk, które w ostateczności prowadzą do szaleństwa. Nic dziwnego, że wielu próbowało przenieść jego dzieła na kinowy ekran.

Samotnik z Providence przyciąga czytelników swoim niezwykłym stylem pisarskim oraz koncepcją strachu przed nieznanym. Czytając jego historie, nie dostajemy nigdy szczegółowych opisów ani objaśnień całej kosmologii mitów Cthulhu, ich sugestywne przedstawienie pozwala jednak odczuć autentyczny lęk. Wydawałoby się, iż jest to wdzięczny temat do adaptacji, w których nie trzeba zbyt wiele zmieniać, by film dobrze oddał atmosferę lovecraftowskich opowiadań. Dziś skupię się jedynie na kilku wybranych, ściśle zespolonych z mitologią Przedwiecznych, choć należy pamiętać, że jej elementy pojawiają się nie tylko w filmach grozy.

Zacznę nieco opacznie, od filmu, który, mimo tego, że nie jest bezpośrednim przeniesieniem żadnego z opowiadań, stanowi kwintesencję oraz wzór dla wszystkich poszukujących atmosfery strachu przed nienazwanym i szaleństwa – The Lighthouse z 2019 roku, w reżyserii Roberta Eggertona. Znakomicie zagrana i wyreżyserowana historia dwóch latarników dzięki umiejętnemu rozłożeniu wątków tajemnicy oraz strachu, bazującym na sugestii naszych własnych umysłów zdobyła uznanie wielu miłośników kina. Podczas wciągającego i igrającego z naszymi uczuciami seansu czujemy, jakbyśmy obserwowali wypadków na samotnej skalnej wysepce z przerażająco bliskiego dystansu. Nie ma tu pełnej ekspozycji na temat postaci przez nas obserwowanych, jedynie szczątkowe informacje, obserwacja ich reakcji, zachowania i wreszcie niepokojące, enigmatyczne wizje, których doświadczamy razem z nimi. A wszystko po to, by po seansie odejść bez odpowiedzi, za to z jeszcze większą dozą pytań, nucąc pod nosem „Doodle, let me go!”.

W tym samym roku światło dzienne ujrzał Kolor z przestworzy, będący już ekranizacją historii Kolor z innego wszechświata. Richard Stanley pragnął nieco pobawić się konwencją, przenosząc koncept opowieści do naszych czasów. Mamy więc rodzinę Gardnerów: troje dzieci mieszkających wraz z rodzicami na obrzeżach Arkham. Meteor, który spada na ich posesję, zapoczątkowuje lawinę dziwnych wypadków, przeobraża okolicę, a ostatecznie miesza w głowach domowników. Wątek powolnego szaleństwa, tempo rozwoju wypadków i diametralnych zmian został tu poprowadzony znakomicie dzięki odpowiedniej tonacji grozy oraz przede wszystkim warstwie audiowizualnej, które od niepozornego początku do widowiskowego zakończenia pieszczą nasze zmysły. Niestety subtelność strachu i sugestywność ta zostały zachwiane w połowie drugiego aktu przez pewne zabiegi rodem z tanich horrorów, co jest niezwykle odczuwalne w kontraście reszty filmu. Pewne postacie oraz wątki nie zostały wykorzystane do końca tak, jak mogłyby i, choć ostatecznie film oceniany jest dobrze, po seansie doskwierać może pewien niedosyt.

Gdzieś pomiędzy tymi dwiema koncepcjami znajduje się film z 2011 roku, którego styl produkcji wskazywałby na znacznie starszą datę: Szepczący w ciemności od Seana Branney’a. Tak jak przy The Lighthouse otrzymujemy czarno-biały film, wszystkie jego elementy czerpią jednak całymi garściami z wczesnego kina grozy: począwszy od warstwy dźwiękowej, przez montaż, sposób kadrowania postaci i niewielkich przestrzeni, aż po kreacje postaci. Podczas niemal całego seansu odnosi się wrażenie obcowania z pewnym zapomnianym przed laty klasykiem kina grozy, w którym atmosfera opowiadań H. P. Lovecrafta odbija się echem od niemal każdej sceny. Jedynie widok wyrenderowanych komputerowo postaci mitycznych Mi-go (oraz kilka drobniejszych efektów) może nieco wybijać z seansu, nawet mimo bardzo dobrego zakończenia. W tym przypadku także zdecydowano się na rozszerzenie historii z opowiadania o, między innymi, scenę rytuału i choć, w mojej opinii, nie były one potrzebne, utrzymane są nadal w duchu książkowego pierwowzoru.

Ostatnią w tej części mojego mini-przeglądu produkcją wartą wspomnienia jest Nawiedzony pałac z 1963 roku w reżyserii Rogera Cormana, odpowiedzialnego między innymi za Kruka, z którym Pałac łączy nie tylko rok wydania, ale przede wszystkim charyzmatycznego Vincenta Price’a. Aktor ów swoją złowieszczą kreacją Josepha Curwena przyciąga największą uwagę wszystkich widzów. Film zaś, będący ekranizacją Przypadku Charlesa Dextera Warda, ponownie ze źródła czerpie jedynie koncept, przedstawiając własną historię przybycia rzeczonego jegomościa do małej, zapomnianej przez bogów mieściny, niegdyś nękanej przez jego czarnoksięskiego przodka. Mamy tutaj wszystko, czego kiedyś było potrzeba do opowiedzenia klasycznej historii grozy: niepokojący zamek z ukrytymi przejściami, dziwne mutanty pozamykane na cztery spusty, Charlesa Warda wypieranego z własnej tożsamości przez ducha Curwena, wzburzonych mieszkańców oraz dziwne wypadki, pojawiające się wraz z ponownym otwarciem starego zamku. A to wszystko skąpane w stylistyce epoki wiktoriańskiej przy akompaniamencie sugestywnej muzyki,
w blasku pałacowych (i nie tylko) pochodni.

W następnej (i ostatniej zarazem) części zajmę się filmografią Stuarta Gordona oraz przyjrzę się lovecraftowskim nawiązaniom, które pojawiały się w wielu filmach grozy.

Exit mobile version