Amerykańskie kino to potęga i nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości – poza kinowymi hitami do naszej dystrybucji coraz częściej wchodzą jednak mniejsze, niezależne produkcje, które oglądać możemy w serwisach VOD czy bezpośrednio na nośnikach fizycznych. Jednym z takich filmów jest „Gemini” – thriller z Zoe Kravitz w jednej z głównych ról, który polscy widzowie po raz pierwszy mieli okazję obejrzeć podczas zeszłorocznej edycji American Film Festivalu we Wrocławiu. Jednak „Bliźnięta” Aarona Katza (bo tak właśnie brzmi polski tytuł) mimo bycia już piątym filmem w dorobku reżysera, nie uchroniły się od wielu niedociągnięć godnych debiutanta. Najbardziej w oczy rzuca się jednak to, jak sama historia zdaje się traktować przedstawiony świat i jego problemy nie do końca poważnie.
Fabuła koncentruje się wokół Heather (Kravitz) – wciąż budującej swoją pozycję w showbiznesie kapryśnej aktorki, która zaczyna odczuwać skutki narastającej popularności. Rutyną dla niej stało się towarzystwo natrętnych dziennikarzy oraz niepokojących, internetowych fanów, którzy nie dają jej żyć w miejscach publicznych. Chwili wytchnienia i odprężenia Heather szuka u boku Jill (w tej roli bardzo urokliwa Lola Kirke), swojej asystentki i zarazem najlepszej przyjaciółki. Wszystko nagle się zmienia, gdy bohaterka staje się ofiarą tajemniczego napadu we własnym domu– i tylko Jill może poznać prawdę stojącą za tym wydarzeniem. Większość czasu kamera podąża więc za postacią Kirke, która postanawia rozpocząć śledztwo na własną rękę, zapuszczając się w szemrane rejony współczesnego Los Angeles i rozmawiając ze wszystkimi osobami mającymi do czynienia z Heather na co dzień.
Jednym z największych plusów filmu zdecydowanie są zdjęcia – współpracujący już wcześniej z reżyserem Andrew Reed ma świetne oko do kontrastowych ujęć, w których sprawnie umieszcza bohaterów na tle kolorowych neonów nocnego miasta. Stylistyką „Bliźnięta” momentami bardzo przypominają produkcje Nicolasa Windinga Refna – zwłaszcza „Drive” i „Neon Demon” – jednak obraz Kaatza nie jest aż tak bardzo dopracowany w technicznych szczegółach, przez co wygląda bardziej jak coś, co Refn stworzyłby na początku swojej kariery. Neo-noirowy charakter filmu nadaje mu nieoczywistości, jednak i ten aspekt wydaje się lekko zaniedbany i większość przewijających się postaci poza głównym duetem kompletnie nie zapada w pamięć; wydają się umieszczeni tylko po to, by pchnąć do przodu historię. Historię, która mimo, że wciąga i sprawia, że w trakcie odkrywania kolejnych tropów nasz mózg pracuje na pełnych obrotach, jest zakończona na bardzo niesatysfakcjonującej nucie. Owszem, scenariusz odkrywa przed nami kilka interesujących twistów i prawdopodobnie mało kto spodziewa się dokładnie takiego zakończenia kryminalnego wątku, jak ten przedstawiony, jest on jednak bardzo odrealniony i po prostu naiwny. Cierpi na tym cała reszta – zwłaszcza pierwsza połowa filmu, którą spokojnie można nazwać bardzo dobrą przez to, jak sprawnie zasiała w nas ziarno ciekawości i powoli angażowała w dalsze śledzenie losów postaci.
Należy jednak pochwalić to, jak „Bliźnięta” dobrze się ogląda – klimatem przyjemnego, nakręconego z sercem filmu indie bije tu na kilometr co sprawia, że mimo średniego jej zakończenia, całą „podróż” można zaliczyć do udanych. Jest to przyjemny, nie wymagający za wiele od nas seans – tylko tyle i aż tyle. Aktorsko nie można produkcji dużo zarzucić – główny duet aktorski sprawdza się bardzo dobrze, tak samo jak i drugi plan. Lola Kirke w głównej roli jest uroczo nieporadna i wzbudza naszą sympatię, a fabuła, mimo dużego potencjału, idzie nieoczywistymi ścieżkami i nadążanie za nią potrafi być bardzo rozrywkowe. Wielka szkoda jednak, że wszystko zmierza do rozczarowującej, prostoliniowej kulminacji, która nie zostawia nam żadnego pola do interpretacji przedstawionych wcześniej zdarzeń – wolałbym, by scenariusz, zamiast być na siłę zaskakujący, był jednak nieco bardziej zniuansowany i po prostu spójniejszy. Druga połowa „Bliźniąt” zdaje się być o wiele mniej dopracowana, niż pierwsza i wydarzenia jej towarzyszące zostają o wiele słabiej zaakcentowane. Mógłbym porównać to do piosenki, która do refrenu sprawia, że nasze serce szybciej bije, a kolano mimowolnie podryguje – gdy jednak usłyszymy jej najjaśniejszy punkt, nie ma dla nas już nic nowego do zaoferowania i zaczyna być wtórna. Ale wciąż jest melodyjna i przyjemna dla ucha.
Podsumowując więc: „Bliźnięta” to film, którego nie mogę nazwać słabym, nie jest jednak również specjalnie dobry. Wiele użytych przez reżysera pomysłów sprawdza się na medal, ale ciężko nie odnieść wrażenia, że scenariusz nie został dopracowany w takim samym stopniu, jak pozostałe elementy produkcji. Stylistyka, zdjęcia i dobra pierwsza polowa zdecydowanie wybijają jednak całość powyżej przeciętności.
Recenzja
Moja ocena filmu:
-
ocena
Dyskusja