CICHE MIEJSCE – recenzja

John Krasinski z żoną w horrorze roku?

„Ciche miejsce” Johna Krasinskiego podbiło amerykańskie kina szturmem – horror, którego zrealizowanie kosztowało „zaledwie” 17 mln dolarów już w pierwszy weekend wyświetlania pobił wszelkie prognozy i zanotował wpływy przekraczające budżet niemalże czterokrotnie. Sprawiło to, że obraz momentalnie stał się największym hitem Paramount Pictures od dłuższego czasu (studio zaliczyło w samym 2017 takie wpadki, jak dzieląca publiczność ‘mother!’ czy efekciarski „Ghost In The Shell”). Film został także świetnie przyjęty przez krytyków i publikę, utrzymując przez kilka dni idealny wynik 100% w serwisie rotten tomatoes (teraz jest to już „tylko” 95%). Mówi się więc o finansowym i komercyjnym sukcesie na miarę zeszłorocznego „Get Out”, który mimo bycia filmem grozy został czarnym koniem 90. Ceremonii wręczenia Oscarów i zdobył statuetkę za najlepszy scenariusz oryginalny. Jak jest w rzeczywistości? Czy tak duży szum wokół produkcji jest uzasadniony? Czy na „Ciche miejsce” faktycznie warto było czekać, czy film jest najzwyczajniej w świecie przereklamowany?

Muszę przyznać, że obraz Krasinsiego zdobył moje zainteresowanie już na etapie pierwszych informacji o fabule. Historia osadzona w świecie, w którym jakikolwiek głośniejszy dźwięk przyciąga uwagę niewiadomego powodzenia potworów kupiła mnie w stu procentach. Gdy zobaczyłem zwiastun, tylko utwierdziłem się w przekonaniu, że prawdopodobnie czeka mnie jeden z lepszych kinowych seansów tego roku. Krasinski zdawał się doskonale rozumieć to, jak powinien wyglądać dobry, old-schoolowy horror w stylu „Obcego” czy „Czegoś”; to, o czym twórcy współczesnych, produkowanych na masową skalę dreszczowców już dawno zapomnieli. Mianowicie – najlepszy efekt wywoływania napięcia i uwagi widza uzyskuje się poprzez umiejscowienie bohaterów z krwi i kości w prostej, przerażającej dla nich sytuacji. Dlatego właśnie nie jestem fanem produkcji, w których scenarzyści pobijają samych siebie, serwując nam coraz to bardziej wymyślne i niestworzone historie o innych wymiarach, wiedźmach czy istotach piekielnych. Dlatego nawet jeśli pomysły te są interesujące, zaniedbany jest wtedy najważniejszy element składowy – trzymanie widza w niepewności i wywoływanie w nim jakichkolwiek emocji. I po seansie mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że przeczucie mnie nie zawiodło – „Ciche miejsce” wykorzystuje swoje proste założenia fabularne do granic możliwości i autentycznie straszy, opowiadając historię, która mimo kilku nieznacznych potknięć ani na moment nie zapomina, w jakim celu jest nam opowiadana.

Zaprezentowana nam jest pięcioosobowa rodzina zmuszona do życia w świecie, w którym ani na chwilę nie można się zapomnieć; do przeżycia niepotrzebna jest walka z nieznanymi siłami, lecz tylko… zachowanie bezwarunkowej ciszy. Bohaterowie więc szepczą lub porozumiewają się językiem migowym, starając się wykonywać wszystkie czynności bezszelestnie. Bowiem gdy złamią zasadę, szybkie, porażające silne i żądne krwi stwory złapią ich trop w przeciągu kilku sekund. Sprawia to, że obraz jest bardzo immersyjny – na moim seansie widzowie powstrzymywali się od gwałtownych ruchów czy nawet kaszlnięcia, nie mówiąc już o jakimkolwiek jedzeniu. A gdy siedzącemu obok koledze nagle zawibrował telefon, wszyscy dostaliśmy niemal zawału.

Lecz samo tło fabularne nie robiłoby takiego wrażenia, gdyby nie zgrabnie i wartko napisana historia. Scenariusz „Cichego miejsca’ jest skonstruowany bardzo starannie, przez co film utrzymuje nasze skupienie i jedyne w swoim rodzaju napięcie zdecydowaną większość czasu trwania seansu. Zdarzają się zaburzające to zgrzyty i małe dziury w elementach, które zmuszeni jesteśmy bezwarunkowo zaakceptować już na samym początku (jak chociażby decyzja o zamieszkaniu w drewnianym domu w czasie, w którym zbyt mocne skrzypnięcie może okazać się dla bohaterów śmiertelne), lecz nie są one na tyle rażące, by zaburzyć nam jakąkolwiek przyjemność czerpaną ze śledzenia historii. I ciężko się do nich przyczepić, ponieważ nie poznajemy historii rodziny od początku „apokalipsy”, tylko od razu scenariusz rzuca nas w wir wydarzeń. Jest to więc także i film tajemniczy, który wywołuje niepokój przez to, jak wiele kart starannie przed nami ukrywa.

Ciężko mówić tu o standardowej konstrukcji, w której poznajemy postaci i ich życia, po czym stopniowo dochodzimy do tragedii drastycznie je zmieniającą. Bohaterowie najpewniej wiedzą, co się stało i przeżyli o wiele więcej, niż początkowo to po nich widać; lecz dla nas nie jest to istotne, gdyż jesteśmy zaledwie obserwatorami, którym zaprezentowany jest konkretny, wyszczególniony fragment ich losów. Buduje to dodatkowe uczucie niepewności, które jeszcze bardziej sprawia, że czujemy się bezsilni i chłoniemy to, co zdecydował się zaprezentować nam Krasinski. Na palcach jednej ręki mogę policzyć horrory z ostatnich lat, które wywoływały choć odrobinę podobny do tego efekt. Nie sztuką jest zrobić jumpscare – lecz zrealizowanie go poprzez tak umiejętne posługiwanie się dźwiękiem i obrazem tak, jak w „Cichym miejscu” to wyczyn leżący poza zasięgiem producentów większości taśmowych horrorowych serii w stylu „Annabelle” i „Naznaczonego”, które w każdym filmie chcą zaimponować nam tymi samymi, powtarzalnymi sztuczkami.

Na pochwałę zdecydowanie zasługują także kreacje aktorskie, zwłaszcza głównej pary bohaterów – czyli samego reżysera i jego żony, Emily Blunt. Krasinski z brodą wciela się w starającego się zadbać o całą rodzinę ojca, który oddaje się pracy i przetrwaniu, przez co traci bliższy kontakt z dziećmi; Blunt to za to troskliwa matka, która rozumie trudne położenie bliskich i nieustannie dba o nich, obdarzając dzieci pokrzepiającym uśmiechem. Nieco słabiej wypadają młodsi członkowie obsady, przynajmniej na samym początku – lecz w dramatycznych momentach także i oni stają się wiarygodni, odpowiednio emocjonalnie wczuwając się w swoje postaci. Obok głównej historii o przetrwaniu opowiadana jest tu także równocześnie opowieść o więzach rodzinnych i poczuciu winy, która przez dobre kreacje aktorskie odpowiednio wybrzmiewa i angażuje nas w pełni.

Wszystkie te elementy sprawiają, że „A Quiet Place” to niemal horror idealny – wszystkie jego wady blakną w konfrontacji z oryginalną, świetnie poprowadzoną fabułą i faktem, że tak dobrego kina grozy nie mamy okazji w ostatnim czasie oglądać na dużym ekranie zbyt często. To zdecydowanie pozycja obowiązkowa dla fanów gatunku, lecz sprawdzi się także jako weekendowy umilacz czasu dla paczki znajomych, którzy do kina wpadają sporadycznie. Tylko pamiętajcie, żeby pod żadnym pozorem nie wnosić nic do jedzenia! Jeden nieodpowiedni dźwięk sprawi, że możecie już nie wyjść z kina w jednym kawałku.

Recenzja

4,5 Ocena

Moja ocena filmu:

  • ocena
Exit mobile version