CITIES OF LAST THINGS – recenzja

Pewien rodzaj odbiorczego przyzwyczajenia w trakcie oglądania filmu nastawia nas raczej na śledzenie fabuły od ściśle ustalonego początku do ściśle ustalonego końca. Forma o tak zerowych kształtach lubi być jednak przez wielu twórców modyfikowana – czasem w geście zwykłej sztuki dla sztuki, ale częściej ma ona jakkolwiek wpłynąć na recepcję treści. Stąd też wiele zakończeń o charakterze otwartym, czy fałszywych prologów, wrzucających nas od razu w wir akcji. Brak chronologii oraz linearności, a także wtrącenia retro- bądź futuro-spektywne, stają się już standardem, jeżeli chodzi o wachlarz środków stylistycznych każdego reżysera. Te często komplikujące odbiór zabiegi znalazły swoje ujście w kinie opartym na tajemnicy utrzymywanej zgodnie z duchem zasad dzieł typu mind-games, a pytania, jakie stawia sobie widz, przestają skupiać się na celu danej akcji. Najważniejsza staje się przyczyna.

Ten iście akademicki wywód może wydawać się nieco zbyt mdły, pewny siebie, a jednocześnie niejasny. Zawiera on jednak w sobie dużo prawdy, wynikającej ze skłonności współczesnych twórców filmowych. To zamiłowanie do utrudniania życia sobie i nam wpisało się już w granice naszych artystycznych oczekiwań, dzięki czemu jesteśmy w sali kinowej gotowi już prawie na wszystko. A dlaczego o tym wszystkim mówię? Bowiem nie na sali kinowej, a w netfliksowej bibliotece, ukazał się tytuł dosyć niepozorny, zbudowany w bardzo podobny sposób do tego, o czym pisałem powyżej. Różnica polega jednak na tym, że jest to historia banalnie prosta, obejmująca życie jednego człowieka, ale wywrócone do góry nogami. Dosłownie i w przenośni.

Cities of Last Things, czyli tajwański film o Zhang Dong Lingu – mężczyźnie, który zabija się już w pierwszych ekranowych sekundach tegoż dzieła. Tuż po wstrząsającym starcie, historia zostaje rozbita, na trzy chronologicznie odwrócone akty, ukazujące nam protagonistę w zupełnie innych etapach jego życia. Pytania o powody samobójstwa, z czasem zamieniają się w pytania o powody agresji, niekontrolowanych łez, czy impulsywnych działań. Główny bohater przechodzi zupełnie inną ścieżkę dzięki zaprezentowanej formie, gdyż próbujemy go zrozumieć całkowicie od tyłu, a jego pewne cechy charakteru zmieniają się wraz z upływem filmu. To samo można powiedzieć o życiowych doświadczeniach Zhang Dong Linga, których zamiast przybywać – ubywa.  Emocje, z jakimi musi toczyć walkę, a także upust, jaki znajdują na co dzień, jest również diametralnie inny w zależności od danego fragmentu opisywanego życia. Autentyczne pozostaje zawsze cierpienie protagonisty, którego siła wybrzmiewa w dwójnasób.

Ważną cechą filmu Wi Ding Ho jest jego multigatunkowość, zależna od aktu, w którym rozgrywa się akcja. Każdy z nich nie tylko inaczej określa nam bohatera, ale i konwencję, w jakiej bohater operuje. Pierwszy akt to niedaleka futurystycznie opowieść, okraszona neonową dystopią, skaleczoną wpływem automatyzacji. Drugi to mocno azjatyckie kino street noir z motywem młodego policjanta, próbującego odnaleźć się w parszywym, skorumpowanym środowisku. Ostatnie kilkadziesiąt minut Cities of Last Things przyjmuje znamiona kameralnego dramatu rodzinnego opartego na demaskacyjnym dialogu dwóch postaci – nieznanym sobie, acz bliskim. To, co je wszystkie łączy, to przede wszystkim tragiczny wydźwięk całości, sprowadzający się do smutnego wniosku, że pomimo prób udźwignięcia swojego życia i wielokrotnych działań w celu wyjścia z samego dna, życie nie odwdzięczy się z nawiązką, a sprowadzi na sam dół po raz kolejny.

Seria nieszczęśliwych zdarzeń to tutaj żywot pełen cierpienia urozmaiconego ogromną dawką pecha, a bunt wobec tego, co cię spotyka, kończy się jeszcze boleśniejszą klęską. Szerokie pokłady wylanej depresji nie dają tu nadziei na lepsze jutro, a egzystencja Zhang Dong Linga była absolutnie marna oraz bezcelowa, gdyż każde podjęte działanie kończyło się porażką. Fatum, jakie spoczywało na głównym bohaterze, rodzi wiele pokładów współczucia, wzbogaconego o zrozumienie nawet najgorszych czynów, których się dopełnił, aby tylko zakomunikować swoją nędzną pozycję. Na przestrzeni dzieła nie brakuje mimo to chwil uzupełnionych o dobroć i człowieczeństwo, zaznaczając ludzką potrzebę miłości w najczystszej postaci. Widać to szczególnie na zasadzie ojcowskiego podejścia względem ukochanej córki, jak i próby wypełnienia pustki po podwójnie utraconej szansie na stabilne koegzystowanie z kobietą swoich marzeń.

Ciężkie jest to wszystko do przełknięcia, ta cała niesprawiedliwość i ludzki ból. A jak paradoksalnie proste ujście znajduje on w filmowej formie. I nieważne czy, jaka konwencja tu przeważa, w jakim czasie się to wszystko rozgrywa, i czy wszystko zachowuje nierwaną, linearną ciągłość – natura cierpienia przybiera zawsze te same kształty.

 

ZWIASTUN

 

Recenzja

3,5 Ocena

Moja ocena filmu:

  • Cities of Last Things
Exit mobile version