CLIMAX – recenzja przedpremierowa

Sangria najlepiej smakuje po francusku

„Climax” – moment kulminacyjny. Chwila, w której wszystkie nagromadzone przez określoną jednostkę czasu wydarzenia nabierają rozpędu i całość staje się o wiele bardziej intensywna, szybsza, żywsza. Pojęcie często używane w kontekście strukturalnym filmów, ale nie tylko – tak też swoją najnowszą produkcję nieprzypadkowo nazwał słynny argentyński reżyser Gaspar Noe, który zdążył już odznaczyć się w pamięci współczesnych widzów takimi kontrowersyjnymi obrazami jak „Nieodwracane” czy „Love”. „Climax” po raz pierwszy zaprezentowany publiczności został podczas tegorocznego festiwalu w Cannes, gdzie narobił sporo szumu na długo przed międzynarodową premierą i podzielił publiczność – jedni widzowie masowo wychodzili z projekcji, nazywając film niestrawnym bałaganem, podczas gdy inni zgodnie okrzyknęli go jedną z lepszych pozycji repertuaru. Niedługo później niektórzy polscy widzowie również mieli okazję wyrobić swoją opinię na temat produkcji podczas festiwalu Nowe Horyzonty, gdzie obraz Gaspara był jednym z najgorliwiej komentowanych, a wkrótce – bo już 19 października – za pośrednictwem Gutek Film zobaczyć w naszym kraju będzie mógł go już każdy. Czy warto więc się wybrać?  Cóż, zdecydowanie nie jest to seans dla ludzi o słabych nerwach. „Climax” to doświadczenie tak intensywne, że w pewnych momentach naprawdę czułem, jakbym zaraz miał zwymiotować. Abstrahując jednak od tego – to świetny, oryginalny i piekielnie angażujący film oraz jedyne w swoim rodzaju kinowe doświadczenie.

Noe od samego początku sygnalizuje nam, że mamy do czynienia z czymś niecodziennym. Scena otwierająca – której nie przytoczę, niech weźmie was z zaskoczenia tak samo tak jak i mnie – mimo bardzo brutalnej treści od pierwszych sekund przykuwa nas do ekranów, imponując świetnym wykonaniem, atrakcyjnie ustawioną kamerą oraz hipnotyzującym kontrastem kolorów w zestawieniu z wchodzącą głęboko pod skórę muzyką. Wszystkie te elementy doskonale opisują tym samym cały, 96-minutowy „Climax” – widowisko, od którego ciężko oderwać wzrok, mimo że często bardzo byśmy tego chcieli. Reżyser zdaje sobie sprawę, że my, jako widzowie decydujący się obejrzeć jego dzieło, całkowicie oddajemy się pod kontrolę następujących, starannie wybranych przez niego obrazów i bardzo świadomie korzysta z tej wiedzy. Film perfidnie się nami bawi, wykorzystując w tym celu wszystkie swoje wizualne zalety – zwłaszcza immersyjny montaż sprawiający, że pojęcie „poczuć, jakbyśmy naprawdę tam byli” w kontekście produkcji filmowej nabiera nowego znaczenia. Sam po zakończeniu projekcji tak bardzo kipiałem od wielu emocji, że lekko mnie zemdliło. I chyba nie zaufam już imprezom, na których serwowana jest sangria.

Głównymi bohaterami „Climax” jest liczna grupa performerów z rozmaitych środowisk, których łączy jedno – miłość do tańca. W trakcie przygotowań najnowszego, spektakularnego układu (doprawdy spektakularnego – jest nam on pokazany i robi naprawdę piorunujące wrażenie) postanawiają oni trochę odreagować ciężką pracę i zorganizować niewielką imprezę tuż po zakończeniu próby. Imprezę, która potoczy się w naprawdę zakręconym kierunku. Noe rezygnuje z tradycyjnej narracji polegającej na kurczowym podążaniem kamerą za plecami głównej postaci; zamiast tego mamy do czynienia z bohaterem zbiorowym w postaci wszystkich członków szampańskiej prywatki. W ten sposób momentalnie udaje się zaszczepić w nas cząstkę niepokoju i poczucie lekkiego zagubienia, tak bardzo znane wszystkim spóźnionym do klubu, gdzie znajomi zdążyli już wypić kilka głębszych. A to dopiero początek.

Film jest bardzo dopieszczony pod kątem wizualnym – muzyka nieustannie wprawia w ruch nogi, a oczy mają się na czym zawieszać przez lwią część trwania seansu. Nasze zmysły łechtane są nieustanie, co prowadzi do pewnego transu, który nie pozwala nam przestać oglądać kolejnych scen. Pierwsza połowa bowiem może być dla niektórych nużąca – służy poznaniu postaci i wczucia się w klimat młodzieńczej imprezy, pełnej wulgarnych rozmów o seksie czy po prostu… o niczym, co jest zjawiskiem równie często spotykanym. Gdy jednak wszystkie pionki zostają ustawione na planszy i zaczynamy odróżniać jedne twarze od innych i mieć o nich jakiekolwiek pojęcie, rozpoczyna się właściwa część filmu – tytułowy, emocjonujący i upojny climax. Ostre wejście w świat szybkich świateł, cuchnących alkoholem oddechów i narkotykowych doznań. A wszystko to przedstawione nam za pomocą wyrachowanej, zdającej się obojętnej na wszelkie zdarzenia dookoła kamery. Bo Gaspar wie, że patrzymy. I już on się o to postara, byśmy nie odwracali wzroku.

Duże brawa należą się ekipie odpowiedzialnej za montaż oraz samym aktorom – tempo jest bardzo żywe i absorbujące, a poszczególne kreacje imponują wzajemnym zgraniem i wzmagającą bicie serca energią. Obejrzenie „Climaxu” można stosować więc zamiennie z strzykawkami adrenaliny – pokazywana nam mieszanka żywych kolorów i tłustych, tanecznych bitów działa niezwykle pobudzająco. Niezależnie od naszych początkowych wrażeń i stopnia wyspania naprawdę ciężko będzie znaleźć osobę, która zdoła zmrużyć oko podczas intensywnej drugiej połowy filmu.

Wszystko to jednak nie znaczy, że obraz Gaspara Noe ustrzegł się wad. Struktura filmu i jego forma są bardzo agresywne w przekazie i jeśli komuś pomysł reżysera od początku nie przypadnie do gustu, ciężko będzie czerpać mu jakąkolwiek przyjemność z seansu – a to z powodu braku wielu treści poza główną linią fabularną. W wielu momentach można by wręcz pomyśleć, że twórca za bardzo „popłynął’ i sam nie do końca wie, jaki efekt chce uzyskać. Wrażenie to jest jednak nietrwałe i w dużej części po prostu złudne, wszystko bowiem konsekwentnie prowadzi do zaprezentowania nam angażującej jazdy bez trzymanki i jedynego w swoim rodzaju doznania na sali kinowej.

Słyszałem wiele opinii, jakoby zaprezentowana w obrazie Noego wizja upojności i narkotykowego zamroczenia była bardzo podobna do rzeczywistości. Niezależnie od tego, czy tak jest czy też nie – to film, który po prostu trzeba docenić. W czasach, gdy wszelka rozrywka serwowana nam przez wysokobudżetowe produkcje amerykańskie zdaje się być chłodno kalkulowana i bezpieczna, wszyscy potrzebujemy raz na jakiś czas odejścia od zasad i odrobiny bałaganu. I „Climax” właśnie takim bałaganem jest – mimo, ze momentami może sprawiać wrażenie zbyt natarczywego.

 

 Film jest dostępny na:

     
 

Recenzja

4 Ocena

Moja ocena filmu:

  • ocena
Exit mobile version