Minęły dwa dni, odkąd przybyliśmy do Hårga. Wciąż nie do końca wiemy, czego się spodziewać – nasz przyjaciel i inicjator całego wyjazdu, Mikołaj, konsekwentnie trzyma język za zębami i gdy tylko próbujemy wyciągnąć od niego więcej informacji, ucina dyskusję, mówiąc: „wszystkiego dowiecie się w swoim czasie”. Staje się to trochę frustrujące – wycieczka z Polski aż do Szwecji to naprawdę duże przedsięwzięcie: kawał drogi, bilety nie należą do najtańszych, wynegocjowanie ponadtygodniowego zwolnienia z pracy graniczyło z cudem, a koniec końców dalej tak naprawdę dalej nie wiemy, czy gra była warta świeczki. Tak, to frustrujące, bo wszystko trzymane jest przed nami w tajemnicy. Powiedziano nam jedynie, ze przyjechaliśmy uczestniczyć w Midsommar – jakimś szwedzkim obrzędzie związanym z nocą świętojańską, to wszystko.
Mikołaj zdaje się być nim bardzo podekscytowany – często mówi o tym, jak ważne dla niego i dla jego rodziny jest pielęgnowanie dawnych tradycji i zwyczajów, aby nigdy nie zanikły. Gdy wspomina dom i opowiada nam o swoim dzieciństwie, można u niego zauważyć ten charakterystyczny błysk w oku – iskierkę miłości podobną do tej, jaka pojawia się w spojrzeniu każdego kinomaniaka, gdy zapytasz go o dzieła jego ulubionych reżyserów. Wiecie, o co chodzi. Nie zrozumcie mnie źle, jak na razie bardzo milo spędzamy czas – mieszkańcy wioski są bardzo życzliwi i dbają o to, by niczego nam nie zabrakło, obserwowanie ich w pracy także sprawia masę satysfakcji; zawsze dobrze jest poznać trochę innej kultury i zwyczajów, nabrać pewnej świeżej perspektywy. Swego czasu uczęszczałem na zajęcia z antropologii – co prawda zaliczyłem je na słabą tróję, ale to nie znaczy, że jestem kompletnym ignorantem; wręcz przeciwnie, lubię myśleć o sobie jako o sobie, która potrafi docenić coś więcej poza czubkiem własnego nosa. Dlatego tak dobrze obserwuje mi się przygotowania mieszkańców do świętowania – zwłaszcza, że całość odbywa się na otwartej przestrzeni, wielohektarowej łące pełnej bujnych traw i kolorowych, mieniących się w świetle słońca kwiatów. Wszyscy mieszkańcy odziani są w białe szaty, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, nawet dzieci. Wygląda to tak groteskowo, że w pewnym momencie zacząłem się zastanawiać, czy to przypadkiem nie jest jakiś skrupulatnie zaplanowany, ponury żart i tak naprawdę cały wyjazd to próba zrekrutowania nas do jednej z tych sekt, o których istnieniu tyle się słyszy, a nigdy nie doświadcza – ale, prawdę powiedziawszy, wątpię, by Mikołajowi chciało się zadawać tyle zachodu tylko i wyłącznie dla niezbyt zabawnej puenty. Dlatego nadal czekamy na rozwój wypadków – poza mną zaprosił także kilka innych osób z redakcji. To w zasadzie nasz pierwszy wspólny wyjazd, fajnie by więc byłoby zyskać parę miłych wspomnień, prawda?
A więc, tak jak mówiłem – jesteśmy tu już od dwóch dni. Właśnie wróciliśmy z kolacji (jedzenie tutaj nie należy do najsmaczniejszych, trzeba przyznać) i szykujemy się do snu. Ja jednak nie mam zamiaru dłużej siedzieć bezczynnie – cierpliwie czekam, aż usłyszę pierwsze chrapania i wymykam się z pokoju. Planuję mały zwiad – z godzinę, nie dłużej, żeby nie wzbudzać podejrzeń i nie narażać się mieszkańcom. Zamierzam trochę rozejrzeć się na własną rękę – jeśli nikt nie chce dać mi żadnych odpowiedzi, to sam je zdobędę.
W pierwszej kolejności udaję się do stodoły – jednego z największych budynków w okolicy. Nie mijam żywej duszy; wszyscy darzą siebie wzajemnie tak dużym zaufaniem, że nic w wiosce nie jest pilnowane. Dobrze dla nich, a jeszcze lepiej dla takich ciekawskich, jak ja. I to właśnie w stodole znajduję tajemniczy list – poza szorstkim, brązowym papierem uwagę zwraca także nietypowo piękna pieczątka – przedstawia ona… starannie namalowaną głowę niedźwiedzia. Odpieczętowuję list i czytam:
Ari Aster po raz kolejny odnosi tryumf – jego drugi film to świetne i świeże kino, jeszcze bardziej dopieszczone od debiutu i to zarówno pod kątem scenariusza, jak i samej realizacji. Jednak to, co przede wszystkim wyróżnia skąpane w jasnych kolorach Midsommar od mrocznego Hereditary, to kreacja świata przedstawionego – wioska Hårga, którą stopniowo odkrywamy, jest niemal jednym z głównych bohaterów, zaraz obok rewelacyjnie zagranej Dani (przed Florence Pugh zdecydowanie czeka świetlana przyszłość) czy nieustępującego jej talentem Christiana (Jack Reynor). Zrównanie widza do roli eksploratora terenu być może nie jest najoryginalniejszym zabiegiem w historii horrorów (choć sam film naprawdę ciężko horrorem nazwać; bliżej mu do thrillera psychologicznego z elementami obyczajowymi), jednak zabieg ten wychodzi tu niezwykle dobrze ze względu na pomysłowe środki realizacji i intrygujących, nigdy „nie odkrywających swoich kart w pełni” bohaterów; atmosfera niepokoju, która tworzy się z połączenia tych wszystkich elementów pod okiem Astera jest niezwykle oniryczna, angażująca i co najważniejsze – ciężka do podrobienia. Midsommar jest długie (czas trwania sięga niemal dwóch i pół godziny), lecz tak bogate w treść i miłe dla oka, że widz rozkoszuje się niemal każdą następną minutą seansu tak samo, jak poprzednią…
Tekst urywa się, ale to nieistotne – to, co przeczytałem, już wystarczająco zdążyło mi zamącić w głowie. Kim jest tajemniczy Ari Aster? Czy to jedna z ważniejszych postaci w wiosce, ich wódz? A może szaman? W końcu wszystko dzieje się pod jego „okiem”, co więcej – „wszystkie elementy” pod tym okiem się „łączą…” Raczej nie wierzę w siły nadprzyrodzone, ale gdy w środku nocy czytasz taki list, jak ten, twoje horyzonty zdecydowanie się rozszerzają, nie ma co ukrywać. Kim są ci ludzie o dziwnych nazwiskach? Jack Reynor i Florence Pugh i… Pugh, jak to w ogóle wymówić? Midsommar… Tę nazwę wspominał nam już Mikołaj, tak podobno nazywają się te wszystkie ceremonie obrzędowe. Znalazłem bardzo istotny trop, jestem jeden krok bliżej do odkrycia prawdy. Czuję w sobie wszechogarniającą chęć dowiedzenia się więcej – może to nie jedyny taki list? Ale gdzie szukać kolejnych?
Opuszczam stodołę i zaczynam skradać się w stronę części wioski, gdzie jeden po drugim stoją proste, drewniane domki mieszkańców. Niektóre z nic są puste – z daleka dostrzegam uchylone drzwi i kryjącą się za nimi ciemność. Zaczynam zbliżać się w ich kierunku, gdy nagle natrafiam na pewną przeszkodę. Drogę blokuje mi…. klatka z niedźwiedziem! Najprawdziwszym, żywym niedźwiedziem brunatnym! Staram się uspokoić oddech i bijące jak szalone serce. Dlaczego mieszkańcy go pojmali? Czy naprawdę nie było w okolicy żadnych innych, mniej niebezpiecznych zwierząt, którymi można by się pożywić? Kto był tak szalony, by wyjść naprzeciw niedźwiedziu? I czy ta osoba w ogóle jeszcze żyje?
Mam szczęście – drapieżnik smacznie śpi. Mimo tego omijam klatkę (która, szczerze mówiąc, nie wygląda na szczególnie solidną) największym łukiem, jakim tylko jestem w stanie, tak na wszelki wypadek. Gdy jestem już wystarczająco daleko, uspokajam się trochę. Szkoda, że nie zabrałem ze sobą telefonu – to doprawdy niecodzienny widok, zwłaszcza w Warszawie. Wszystkim znajomym szczęki by opadły na podłogę, gdybym pokazał im zdjęcie ogromnego, brązowego niedźwiedzia zrobione z tak bliskiej odległości. Postanawiam, że jeszcze później tu wrócę, i idę dalej. Domki stoją przede mną otworem. Wchodzę do pierwszego z nich.
Zapach w środku nie należy do najprzyjemniejszych – pomieszczenie pełne jest fetoru będącego mieszanką najpewniej surowego mięsa i ziół. Zaczynam powoli skradać się po nieznośnie skrzypiącej podłodze. Jest! Dostrzegam kartkę żółtego papieru na biurku. Kolejny list, tym razem niezapieczętowany – nadawca najpewniej nie zdążył go jeszcze wysłać. Zaczynam czytać:
Szczególne wrażenie robi sekwencja otwierająca, jeszcze przed planszą tytułową – pierwsze dwadzieścia minut Midsommar idealnie wprowadza nas w historię, rozmieszczając na szachownicy najważniejsze pionki i prezentując nam wyjściowe stany psychiczne bohaterów, które okażą się bardzo istotne w następujących dwóch godzinach. To film bardzo przemyślany i konsekwentny – reżyser trzyma się swojego zamysłu i ani na moment nie wytrąca nas z aury niepewności oraz fascynacji tym, co właśnie oglądamy. Wielkie pochwały należą się m.in. Pawłowi Pogorzelskiemu – pochodzącemu z Polski autorowi zdjęć, którego ujęcia niejednokrotnie zapierają dech w piersiach. Jednak to, co tutaj najważniejsze, to sama opowieść i występujący w niej bohaterowie, których Ari pisze bardzo sprawnie – każdy z nich szybko zostaje zarysowany i scharakteryzowany, sprawiając, że ich rola w historii zostaje ustanowiona i podtrzymywana; ciężko tu o zapychacze, bo każda wymiana zdań i spojrzenie coś wnoszą do zachwycającej całości…
I tyle. Odkładam list na jego miejsce i ponownie rozglądam się po pomieszczeniu, ale doskonale wiem, że to bezcelowe – trzeba wyruszyć i szukać dalej. Obserwuję okolicę, wdychając nocne powietrze.. Mimo późnej pory (jest grubo po północy), niebo nie jest kompletnie czarne, tylko bardziej granatowe. Sprawia to, że w całej wiosce jest… dziwnie widno. Jak już zdążyłem zauważyć, w Hårdze prawie nigdy nie występuje zjawisko nocy w jej pełnej krasie. Obieram sobie za cel wysokie, strome wzgórze; najdalej wysunięty na północ punkt wioski, jaki potrafię dostrzec gołym okiem. Ku mojemu zaskoczeniu powietrze staje się dziwnie mroźne – im bliżej klifu się znajduję, tym bardziej droga do niego staje się nieprzyjemna. Jakby jakieś magiczne moce powstrzymywały mnie od dotarcia do celu. Karcę się w myślach – ewidentnie za bardzo puszczam wodze wyobraźni, takie rzeczy przecież nie istnieją. Za bardzo poczułem się jak bohater jakiejś przygodowej gry komputerowej z zeszłej dekady.
Chwilę później jestem tuż pod wzgórzem. Widzę drogę prowadzącą na szczyt, ale chyba nawet ja nie jestem taki szalony, by spróbować wchodzić tam w środku nocy – nawet jako bohater przygodówki. Zwłaszcza, że zaczyna wiać wiatr – nieprzyjemny i ocierający się o skórę niczym papier ścierny. Wieje po raz pierwszy, odkąd opuściliśmy Warszawę. Słyszę gdzieś za sobą dziwny szelest. Wytężam słuch i obracam się na pięcie, by znaleźć źródło dźwięku. I jest! Kawałek za mną w powietrzu unosi się mała kartka papieru. To pewnie kolejny list! Chwytam go w locie.
Bardzo cieszy również, że Aster przy tworzeniu scenariusza nie opierał się tylko i wyłącznie na zaletach własnej wyobraźni – widać tu dużo fascynacji folklorem i czerpania z obcych kultur, co sprawia, że niektóre obrazy, poprzez czynnik realistyczny, są jeszcze bardziej przerażające. Po dwóch seansach ciężko wskazać mi choć jedną, znaczną wadę Midsommar. Fakt, można przyczepić się do pewnych fabularnych rozwiązań dotyczących kończenia wątków off-screen, jednak nawet to znajduje swoje uzasadnienie, gdy pomyślimy o całości jako o tajemniczym obrazie, który wymaga naszego skupienia i więcej niż jednego seansu, jeśli chcemy czerpać z niego pełnię satysfakcji. To zdecydowanie jeden z najlepszych filmów, jakie gościły na naszych ekranach w tym roku i, razem z równie świetnym To my, flagowy przedstawicie renesansu filmów grozy, jaki obserwujemy w ostatnich latach w amerykańskim kinie. Pozostaje liczyć, że Ari ma jeszcze masę asów w rękawie, bo z niecierpliwością wyczekuję kolejnej jego produkcji.
Próbuję dopasować elementy układanki w głowie, jednak z marnym skutkiem. Chyba będę musiał się z tym wszystkim przespać i na nowo przemyśleć z samego rana. Jutro rozpoczyna się Midsommar – i po lekturze tych wszystkich listów dawno nie byłem niczym tak podekscytowany, słowo daję. Ale na razie razie wracam do pokoju i biorę telefon, po czym znowu zbliżam się do klatki niedźwiedzi w celu zrobienia kilku szybkich zdjęć. Włączam flash, zaciskam zęby i powoli pstrykam pierwsze. Wyszło super! Wspaniale będzie prezentować się na moim Instagramie po małej przeróbce. Niedźwiedź nie reaguje – śpi bardzo mocno, całe szczęście. Robię kilka następnych, ustawiając się pod różnymi kątami i na różnej wysokości od zwierzęcia.
I nagle serce podchodzi mi do gardła. Słyszę dźwięk łamiących się patyków i głośne warknięcie.
Klatka otwiera się.
Dyskusja