Szykując się do seansu Mirai spodziewałem się tego, co zwykle cechuje pełnometrażowe anime robiące szum za oceanem – wyrazistych, dających się lubić bohaterów, wciągającej historii oraz obłędnej warstwy audiowizualnej. I każdą z tych rzeczy trochę otrzymałem, lecz w tak śladowej ilości, że ciężko mi mówić o zachwycie. Film obejrzany przedpremierowo za pośrednictwem Stowarzyszenia Nowe Horyzonty.
Mirai – najnowsza japońska produkcja studia Chizu, odpowiedzialnego za świetnie przyjęte Wilcze dzieci – to jeden z tegorocznych pewniaków do nominacji Oscarowej w kategorii najlepszy film animowany. Obraz w reżyserii Mamoru Hosody (który poza Wilczymi… wyreżyserował także produkcję O dziewczynie skaczącej przez czas) został już wyróżniony przez Hollywoodzkie Stowarzyszenie Prasy Zagranicznej (gdzie musiał ustąpić świetnemu Spider-Man Uniwersum, zauważyły go także Satelity, nagrody Annie oraz Critics Choice Awards. Polscy widzowie będą mogli już wkrótce zapoznać się z anime za pośrednictwem Stowarzyszenia Nowe Horyzonty, które wprowadzi go na nasze ekrany wraz z początkiem lutego. Czy warto na Mirai czekać? I tak, i nie – mimo, ze film w zasadzie nie oferuje niczego nowego w temacie, który podejmuje – relacje rodzinne w takiej lub bardziej rozwiniętej formie są poruszane w japońskich animacjach i ogólnie w kinematografii od niemal samego początku istnienia tego medium – jest jednak produkcją na tyle wdzięczną, że warto dać mu szansę. Zwłaszcza, jeśli planujecie wybrać się do kina całą rodziną.
Głównym bohaterem filmu jest Kun – młody, kapryśny i rozpieszczony chłopiec, którego życie nagle wywraca się do góry nogami. Dzieje się tak z powodu narodzin jego młodszej siostry, tytułowej Mirai, która – jak to małe dzieci – skupia na sobie całą uwagę rodziców i szybko staje się ich „oczkiem w głowie”. Chłopiec nie może się z tym pogodzić i zaczyna jej dokuczać. Wszystko zmienia się jednak wraz z momentem, gdy Kun odkrywa przejście do innego świata – świata, w którym spotyka m.in. starszą wersję siostry oraz poznaje historię dziadków, odkrywając tym samym znaczenie słowa „rodzina” z wielopokoleniowej perspektywy. Mirai no Mirai (jak brzmi oryginalny tytuł filmu) to produkcja bardzo lekka w odbiorze i skierowana głównie do młodszych odbiorców, co objawia się prostą w śledzeniu linią fabularną, nienachalnym, bezpiecznym humorem oraz przyjazną dla oka szatą graficzną; animacja jest bardzo dynamiczna i pełna kolorów, a kreska miła dla oka, powinna więc bez problemów utrzymać przy ekranie nawet i najmłodszych widzów. Nie znaczy to, że dorośli nie mają tu czego szukać – ciężko przejść obojętnie obok sprawnej, baśniowej narracji i ważnego, zgrabnie nam zaserwowanego morału.
Świetną rolę spełnia także ścieżka dźwiękowa. Utwory autorstwa słynnego japońskiego wokalisty Tatsuro Yamashity, który współpracował już z reżyserem przy okazji Summer wars, doskonale odwzorowują nastrój animacji: są wesołe, dźwięczne i odpowiednio nostalgiczne, co dobrze komponuje się z fabułą, która mimo elementów fantastycznych traktuje przede wszystkim o instytucji zwyczajnej rodziny i zwyczajnych rzeczach z nią związanych. To przede wszystkim „slice of life”, w którym wymiar fantasy to tylko wzmagający metaforyczny wydźwięk całości fragment.
Wspomniane już wcześniej elementy – czyli oprawa graficzna, muzyka i narracja – dobrze ze sobą współgrają. Razem z Kunem „zanurzamy się” w kolejne odwiedzane lokacje, przez co na półtorej godzinny czas trwania mamy szansę poczuć się tak jak on – podekscytowane, zaaferowane często zmieniającą się rzeczywistością dziecko. Widać, że w realizację filmu włożono dużo serca i starano się uchwycić ducha towarzyszącego okresowi dzieciństwa najlepiej, jak to możliwe. Mimo tego wszystkiego nie obyło się jednak bez paru zgrzytów, które skutecznie zaburzają odbiór historii. Przede wszystkim reżyser idzie po najmniejszej linii oporu i snuje swoją opowieść bardzo monotonnie i „po sznurku” – brak tu odważnych zwrotów akcji czy nieszablonowego planowania historii, które tak bardzo zadziałało w Wilczych dzieciach. Mimo wszelkich starań, klimat całości, choć urokliwy, nie angażuje nas w stu procentach, jak miało to miejsce chociażby w innym japońskim hicie ostatnich lat – Kimi no Na wa, gdzie warstwa wizualna świetnie współgrała z opowiadaną historią. Te charakterystyczne cechy przywołanych filmów sprawiły, że mimo upływu czasu bardzo utarły się one w pamięci widzów – Mirai za to nie jest ani na tyle oryginalne w treści, ani absorbujące w swojej formie, by zostać w naszej głowie na dłużej. Wszystko to sprawia, że seans w pewnym momencie zaczyna nam się dłużyć – mimo, że czerpiemy satysfakcję z kolejnych scen trudno zwalczyć w sobie brak zainteresowania, gdy czujemy, że już nic do samego końca zbytnio nas nie zaskoczy. I obawy te niestety okazują się być uzasadnione.
Zabrakło mi też większego rozwinięcia całego tła otaczającego Kuna, w tym między innymi postaci jego rodziców. Są oni scharakteryzowani w kilku linijkach dialogu na samym początku, ale to zdecydowane za mało, by widz mógł załapać pełny obraz rodziny, o której losach toczy się cała historia. Można szukać w tym uzasadnienia w narracji – skoro wszystko widzimy oczami pięcioletniego chłopca, ciężko oczekiwać, by była to rozwinięta i wszechstronna perspektywa – lecz skoro zabieg ten udał się w przypadku opowiedzenia widzom historii poznania jego dziadków, równie dobrze mógłby udać się „na mniejszą skalę”.
Podsumowując więc: Mirai to film mądry, reżyser jednak boi się podjąć ryzyko i pójść „krok dalej” w tym, co opowiada. Najnowsza produkcja Hosody to świetna propozycja dla dzieci, które będą nią zachwycone – lecz mimo, że posiada głębię skierowaną dla dojrzalszych odbiorców, nie wykorzystuje w pełni swojego potencjału. To ciepła historia jakich wiele, której ciężko będzie wytrzymać próbę czasu i wątpliwe, by została specjalnie zapamiętana w tytułowej „mirai” – czyli przyszłości.
ZWIASTUN
Recenzja
Moja ocena filmu:
-
ocena
Dyskusja