„Na plaży Chesil”, czyli najnowsza brytyjska produkcja z wielokrotnie nominowaną do Oscara Saorise Ronan, to rasowy melodramat – przedstawiciel coraz rzadziej spotykanego we współczesnym kinie gatunku. To ciekawie opowiedziana (zwłaszcza narracyjnie) historia świeżo upieczonego małżeństwa, która większość swoich potknięć fabularnych skutecznie przykrywa przyjemną dla oka stylistyką oraz nadmorskimi zdjęciami. Ale nie dajcie się zwieść – przeniesiona na ekrany kinowe przez Dominica Cooke’a (przy pomocy scenariusza Iana McEvana – autora oryginalnej powieści) tematyka zasługuje na o wiele większe uznanie, niż tylko zachwyt nad towarzyszącą jej otoczką.
Już od samego początku trwania seansu towarzyszy nam leniwy, wakacyjny klimat. Florence (Ronan) oraz Edward (w tej roli Billy Howle) to para absolwentów szkoły wyższej, która rozpoczyna swoją podróż poślubną na tytułowej plaży Chesil. Miejsce to obfituje w przyjemne dla oka widoki i oczarowuje nas dźwięcznym szumem fal już od pierwszych scen. Lecz od tych samych pierwszych scen możemy wyczuć, ze coś jest nie w porządku – dynamika między głównymi postaciami pełna jest niezręczności, którą jako widzowie również doskonale odczuwamy i mimowolnie zastanawiamy się, czym taka kolej rzeczy jest spowodowana. I tutaj zaczyna się właściwy film – w czasie gdy postaci przystępują do skonsumowania małżeństwa, narracja ulega dużej zmianie i od tej pory poszatkowana jest na wspomnienia dwójki kochanków, podczas których poznajemy ich rodziny, charaktery oraz okoliczności rozwoju relacji aż do chwili obecnej. Zabieg ten z początku jest dość wytrącający i produkcja sprawia wrażenie chaotycznej, ale dość szybko zaczynamy rozumieć jej znaczenie i czerpać z każdej kolejnej retrospekcji.
Cooke nie boi się wystawiać naszej cierpliwości na próbę – wiele scen wręcz się dłuży i sprawia, że czujemy się niekomfortowo, co czasem jednak owocuje utratą uwagi. To największy minus filmu, który dużo zyskałaby na odrobinę zmienionej chronologii pewnych wspomnień i bardziej wartkim ich przedstawieniu. Pomysł wyjściowy bowiem i cała puenta wynagradza wiele niedociągnięć, lecz spora część widzów może zwyczajnie do niej nie wytrwać i popaść w znudzenie, co znacznie odbije się na odbiorze. Satysfakcja z seansu „Na plaży Chesil” zależy w dużej mierze od tego, jak bardzo wczujemy się w sytuację bohaterów i ile ci bohaterowie dadzą radę zaskarbić naszej sympatii przed finałem. Albo będzie on dla was dotkliwy, albo całkiem obojętny – relacja między postaciami Saorise i Billy’ego to bowiem nie tylko paliwo napędowe obrazu, ale też i zarazem wszystko, co film ma do zaoferowania w kwestii fabularnej. Nie znajdziemy tu wątków pobocznych czy wyróżniających się z tłumu postaci drugoplanowych. Jeśli kreacje głównego duetu nie przekonają was do siebie, ich historia nie będzie zbyt zajmująca i seans zaliczycie do tych raczej lekkich, ale nie zapadających w pamięć. Jeśli jednak wciągnie was ta, jakby nie patrzeć, bardzo osobista opowieść – istnieje duża szansa, że bardzo się wzruszycie.
Warto też wspomnieć o chemii pomiędzy postaciami – Saorise Ronan tylko potwierdza swój wszechstronny aktorski talent i mocną pozycję w Hollywood, gdyż wykreowana przez nią Florence, mimo podobieństw do głównej bohaterki „Brooklynu” zagrana jest z dużą wrażliwością i sercem, przez co stanowi kolejną ciekawą pozycję w filmografii irlandzkiej aktorki. Nieśmiała i urokliwa bohaterka to jeden z najjaśniejszych punktów całej produkcji i świetny casting. Nieco gorzej wypada jeszcze nieco niedoświadczony Howle, lecz i on stara się jak może, co widać w bardzo przekonujących scenach konfrontacji między parą. Edward to postać niezdarna, ale również szybko zdobywa naszą uwagę i pewne współczucie w związku z sytuacją rodzinną. Jak szybko się dowiadujemy matka chłopca została zdiagnozowana na pewien rodzaj demencji, co znacznie utrudnia jej kontakt z innymi członkami rodziny – zwłaszcza z Edwardem, który w obecnym etapie życia bardzo go potrzebuje. Poznanie Florence w jego oczach to więc nie tylko młodzieńcza miłostka, ale również odnalezienie bratniej duszy i ewentualnego towarzysza do spędzenia reszty życia. Zrozumienie wagi tej relacji jest więc kluczowe, jeśli chcemy w odpowiedni sposób zinterpretować późniejsze zachowania bohaterów.
Interesującym zastosowanym przez reżysera zabiegiem jest także nasycenie kolorów – towarzyszące ekranowi charakterystyczne „ziarno” nadaje obrazowi bardzo staromodny wygląd, przez co film bardzo zyskuje na klimacie i można by go pomylić z produkcją sprzed czterdziestu lat. Sprawia to, że fabuła płynie do przodu niemal idyllicznie i przyjemnie do oka – od strony wizualnej ciężko mi więc cokolwiek „Na plaży Chesil” zarzucić, gdyż film trafił w moje estetyczne upodobania w stu procentach. Jak na razie to jedna z najładniejszych wizualnie produkcji, jakie miałem okazję obejrzeć w tym roku.
Film jako całość często sprawia wrażenie bardzo teatralnego, co dla niektórych może być wadą, a dla innych zaletą – trudno jednak zignorować korzyści płynące z obrania takiego „formatu”. Dramatyczny wydźwięk poszczególnych scen często potęgowany jest nastrojową muzyką, przez co zaczynamy odczuwać, że mimo wszystko oglądamy melodramat pełną parą. Co jednak wyróżnia film Cooke’a od podobnych gatunkowo produkcji, które mogliśmy oglądać na przestrzeni ostatnich lat, to poruszony temat i wynikająca z niego po seansie refleksja. Nie chcę zdradzić zbyt wiele, ale problematyka filmu (a wcześniej książki) to bardzo rzadko eksplorowany element relacji międzyludzkich we współczesnym kinie, i bardzo niesłusznie. Mogło to wszystko wypaść lepiej, ale oryginalność i wrażliwość, z jaką autorzy przystąpili do realizacji swojego dzieła godna jest pochwały.
„Na plaży Chesil” nie jest więc pozycją obowiązkową – świetny koncept zrealizowany z pewnymi potknięciami to za mało, by przykuć uwagę każdego i uczynić z tego seansu coś wyjątkowego. Jest to bardzo „mała” produkcja, zawiera jednak na tyle dużo czaru i estetycznych wrażeń, że warto dać jej szansę. Emocjonalny wydźwięk historii McEwana oraz ostatnie, magiczne ujęcie kamery zdecydowanie zamącą wasze myśli na dłuższą chwilę.
Recenzja
Moja ocena filmu:
-
ocena
Dyskusja