NIECH SIĘ STANIE – recenzja [Splat!FilmFest]

Nienasycenie

A co, gdyby nasze sny przypominały obrazy Zdzisława Beksińskiego? Fascynujące i przerażające zarazem wizje pełne antropomorficznych stworzeń, afirmujące rozkład, stymulujące zmysły i pobudzające kreatywność. Powtarzające się niemal każdej nocy koszmary mogłyby jednak w końcu doprowadzić do chronicznej bezsenności, otępienia umysłu czy nawet depresji spowodowanej transferem lęku ze snu do świata realnego. Taka właśnie przypadłość spotkała główną bohaterkę Niech się stanie, pokazywanego w ramach Splat!FilmFest.

Dręczona koszmarami Sarah (znakomita Julia Sarah Stone) postanawia poddać się eksperymentowi. Wraz z kilkoma ochotnikami zostaje podłączona do aparatury, która wizualizuje jej sny. Z czasem jednak badanie zaczyna wymykać się spod kontroli, a granica między tym, co rzeczywiste, a tym, co urojone, ulega zatarciu. Bohaterka przestaje ufać własnemu umysłowi, stopniowo popadając w paranoję. Dodatkowo nie może uwolnić się od poczucia, że śledzi ją tajemniczy mężczyzna.

Reżyserowi, Anthony’emu Scottowi Burnsowi, dzięki doświadczeniu w dziedzinie sztuk wizualnych oraz tworzeniu muzyki elektronicznej, udało się wykreować świat przyciągający już samą warstwą audiowizualną, której esencję stanowią sny nawiedzające główną bohaterkę. Warstwa formalna idzie tu w parze z elementami psychoanalizy, na którą naprowadzają nas tytuły rozdziałów poszczególnych segmentów. Reżyser wykorzystuje nazewnictwo zaczerpnięte z naukowych publikacji szwajcarskiego psychiatry i psychologa Carla Gustava Junga. Persona, animus i anima to pojęcia-tropy interpretacyjne, wzbogacające treść filmu.

Psychoanaliza doprowadza nas do innego kanadyjskiego reżysera, ojca chrzestnego body horroru, Davida Cronenberga. Twórca odwołuje się bowiem do Junga i Freuda nie tylko kreśląc ich biografie w Niebezpiecznej metodzie, ale także tworząc fabułę w oparciu o ich badania. W Pająku, z genialnym Ralphem Fiennesem w roli głównej, to właśnie dziecięca trauma oparta na kompleksie Edypa stanowi główny temat filmu. Podobieństw między kinem Burnsa i Cronenberga jest jednak znacznie więcej. Penetracja ludzkiego umysłu oraz kontrola nad nim dzięki wymyślnym nowinkom technicznym (Skanerzy, Wideodrom, eXistenZ), narkotyczne wizje z pogranicza jawy i snu (Nagi lunch), to kopalnia inspiracji oraz punkt wyjścia dla historii przedstawionej w Niech się stanie.

Film Burnsa doskonale koresponduje również z nakręconym stosunkowo niedawno Possessorem, którego reżyserem jest nie kto inny, jak syn Davida Cronenberga, Brandon. Twórca płynący na fali arthousowego posthorroru  w swoim najnowszym dziele, podobnie zresztą jak ojciec, łączy kreatywne sci-fi z elementami transgresji ludzkiego ciała. Eksperyment staje się tu punktem wyjścia do wciągającego thrillera psychologicznego, po którym reżyser nie prowadzi nas za rękę, ale wrzuca niejako do ciemnego pomieszczenia, gdzie każe nam poruszać się po omacku.

Poza tematycznymi powiązaniami, zarówno w Possessorze, jak i w Niech się stanie, otoczka audiowizualna wzmacnia niepokój, kamera krok w krok podąża zaś za głównymi bohaterkami, zagubionymi w dystopijnej rzeczywistości. O ile jednak u Brandona Cronenberga napięcie rośnie do samego, przewrotnego końca, o tyle Burns psuje ogólne wrażenie przeciągającą się narracją oraz nieco rozczarowującym finałem. Porozrzucane elementy fabularnej układanki zostają na szybko sklejone, inne zaś giną gdzieś po drodze, spłycając wieloznaczność całości.

Pomimo pewnych niedociągnięć oraz uproszczeń spowodowanych reżyserską zadyszką, warto wyruszyć w podróż do świata snów z tak wszechstronnie uzdolnionym twórcą. Posiada on bowiem potencjał do stworzenia takich dzieł, o których się nawet waszym psychologom nie śniło.

Exit mobile version