PAN T. – recenzja

„Dzisiaj diabeł zjawił się w Warszawie. Powiedział, że jest w zastępstwie, tylko nie zdradził kogo. Wszystkie podania i prośby trzeba składać do niego” – tymi słowami rozpoczyna się Pan T. Czy są one jednak uniwersalne? To pytanie, na które widz musi znaleźć odpowiedź sam w trakcie 104 minut najnowszego filmu Marcina Kryształowicza.

Pan T. w reżyserii Marcina Kryształowicza ( Obława, Pani z przedszkola), wnioskując po niesłychanie pochlebnych recenzjach podczas zeszłorocznego FPFF w Gdyni, pozytywnie zaskoczył wszystkich filmowych entuzjastów. Na ekranach kin film możemy oglądać od 25 grudnia. Czy warto jednak się na niego wybrać? Zdecydowanie trzeba. Pan T. to bowiem kolejna post-traumatyczna opowieść snuta przez Kryształowicza, który swoim językiem rozprawia się z ciężką przeszłością i fantazmatem „złej i okrutnej” komuny. Fantazmatem, który wielu Polaków wyssało z mlekiem matki lub nabyło do świadomości poprzez przesiąknięte strachem i musem przynależności opowieści rodziców czy dziadków. Zgadzam się stuprocentowo z Barbarą Hollender, która w swojej recenzji Pana T. na łamach Rzeczypospolitej usytuowała najnowszy film Kryształowicza tuż obok tak ważnych dzieł w polskim kinie z nurtu post-wolnościowego jak Rewers Borysa Lankosza czy Ida i Zimna wojna Pawła Pawlikowskiego. Wszystkie filmy opowiadają bowiem o latach 50. XX wieku w czarno-białych kadrach. Zaznaczyć należy jednak, iż każdy z nich jest kompletnie odmienny w swej wymowie.  Film Kryształowicza z kolei to swoiste „Precz z komuną”, które stara się wykrzyczeć reżyser. Ta rozprawa to jednak nie kolejna opowieść o prześladowaniu, biciu, biedzie, strachu przed sąsiadami i przybieraniu maski pozornego szczęścia. Raczej zaś krótkie przypomnienie o tym, że nawet pomimo niesprzyjających indywidualizmowi okoliczności i strachu przed rzuceniem sprośnego żartu, ta straszna rzekomo komuna wcale nie była taka zła. Każdy bowiem miał dom i pracę w zawodzie, państwo pomagało obywatelom, a dla wszystkich chętnych do współpracy czekały atrakcyjne stanowiska i benefity.

Kryształowicz zdecydowanie ma sentyment do aktorów jednej roli. Przywrócił na ekran m.in. Bartosza Żukowskiego – „Cyca” ze słynnego Świata Według Kiepskich. W jego najsłynniejszym filmie – Obława z 2012 roku, aktor zagrał (również) głupawego powstańca. Tym razem również wśród epizodów nie zabrakło aktorów ze słynnego polsatowskiego sitcomu. Uwagę jednak przykuwa rola głównego bohatera filmu, zmęczonego życiem i sfrustrowanego otaczającą rzeczywistością dziennikarza, którego zagrał Paweł Wilczak. Czy jednak wybór aktora, którego kariera rozpoczęła się i zakończyła w przebojowym niegdyś serialu Kasia i Tomek, okazała się dobrym pomysłem? Niestety nie. Tytułowy Pan. T to artysta, literat znany w całej powojennej Warszawie, stylizowany nie bez powodu na wzór Leopolda Tyrmanda. Znudzony, niepokorny i zblazowany intelektualista, całkowicie oddany swojemu rzemiosłu, w ogóle nie wybrzmiewa z postaci wykreowanej przez Wilczaka. Jest zaledwie jej cieniem, który widzowi daje co najwyżej namiastkę pisarza i wielkie pole do namysłu nad tym, jaką postać Kryształowicz wraz z Andrzejem Gołdą zarysował w scenariuszu. Przybranie roli uciemiężonego przez stalowy sierp i młot ustroju, niepotrafiącego się kompletnie odnaleźć i dostosować do otaczającej rzeczywistości sfrustrowanego artysty, przekracza możliwości Pawła Wilczaka, który tworzy jedynie płaską postać nieporadnego wierszoklety i cynika w jednym. Na pochwałę zasługuje jednak bardzo dobra kreacja Sebastiana Stankiewicza (Człowiek z magicznym pudełkiem, Dziewczyna ze szafy), który od podstaw doskonale stworzył postać Filaka – poczciwego proletariusza, chłopaka ze wsi z wielkimi marzeniami i niestety kompletnym brakiem talentu, który de facto potrafi postawić sprawiedliwość ponad własny egotyzm.

Pomimo naprawdę irytującej gry Wilczaka, który jedynie wpada na kolejne ledwo wydukujące swoje kwestie postacie, Pana T. ogląda się bardzo przyjemnie. Przyjemnie ogląda się brawurowe epizody postaci drugoplanowych, takie jak chociażby rola matki frustratki, w którą wcieliła się Katarzyna Kwiatkowska, debiutująca swojego czasu w Rozmowach w Tłoku w wycofanym już dziś z TVN-u programu Szymon Majewski Show. Przyjemnie ogląda się niemal hitchcockowskie występy takich postaci jak sam Kazimierz Kutz (któremu de facto dedykowany jest film) czy Leszek Balcerowicz (sic!). Przede wszystkim jednak na Panu T. widz przyjemnie rozpływa się w niuansach kultury PRL-u, która, o dziwo, okazuje się wcale nie być tak odległa. Wulgaryzmy rzucane przez filozofów z całkowitą powagą, dzielenie ludzi na lepszy i gorszy sort, codzienne pytanie o zawsze tę samą cenę obiadu z nadzieją, że może uda uszczknąć się chociaż złotówkę na tym „cymesie” oraz głębokie rozdarcie między tym, co można, a tym, co trzeba, to coś, co każdy z nas zna z autopsji. Z najnowszego filmu Mariusza Kryształowicza bardzo łatwo więc wynieść jego ogólne przesłanie. Reżyser stara się pokazać, że diabeł wcale nie taki straszny, jak go malują, wcale nie taki stary i nieobecny, jak o nim mówią. I jak się okazuje, nie trzeba wcale żyć w totalitaryzmie, by codziennie z nim walczyć. Wystarczy żyć w bańce pozornej demokracji i dobrobytu.

 

ZWIASTUN

Recenzja

3 Ocena

Moja ocena filmu:

  • Pan T.
Exit mobile version