SIEDZĄCY SŁOŃ – recenzja [MFF Nowe Horyzonty 2018]

Czterogodzinna podróż do krainy melacholii

„Siedzący słoń” to chińska produkcja, na której temat zrobiło się głośno jeszcze na długo przed pierwszym pokazem podczas zeszłorocznego festiwalu w Toronto – a to wszystko za sprawą postaci samego reżysera. 23-letni Hu Bo bowiem niespodziewanie odebrał sobie życie, nie doczekawszy premiery swojego jedynego i zaskakująco długiego (czas trwania sięga niemal czterech godzin!) dzieła. Czy jednak pamięć o filmie umrze wraz z jego twórcą? Nic podobnego. Tegoroczny zwycięzca nagrody publiczności festiwalu „Nowe Horyzonty” jest obrazem dopracowanym pod każdym względem i zawiera w sobie tak szeroki wachlarz autentycznych, ludzkich emocji, że na pewno zapadnie w pamięć oglądających na długi czas. Co ważniejsze jednak – jest to również rewelacyjny debiut i jeden z tych filmów, gdzie obecność samego reżysera jest wręcz namacalna. Hu Bo włożył w „Siedzącego słonia” tyle serca, że niezwykle trudno jest się pogodzić z taką stratą dla kina. Bardzo cieszy mnie jednak, że możemy podziwiać jego wspaniały pomnik twórczości.

 

Narracja podzielona jest na perspektywę czterech głównych bohaterów. Obserwujemy losy: nieśmiałego nastolatka uciekającego od domu i obelżywego ojca; jego rówieśniczki, która wdała się w romans z nauczycielem; młodego mężczyzny dochodzącego do siebie po samobójstwie najlepszego przyjaciela oraz staruszka, którego syn pragnie pozbyć się z domu i umiejscowić w domu starców. Każdemu bohaterowi poświęcona jest spora ilość czas ekranowego, lecz to właśnie pierwszy z nich – stający w obronie nękanego kolegi Wei Bu – rozpoczyna całą akcję, gdy spycha ze szkolnych schodów znanego wszystkim prześladowcę. Ten akt przemocy staje się punktem wyjściowym fabuły i prowadzi do wielu następstw – w tym przede wszystkim przeróżnych interakcji pomiędzy czwórką głównych postaci. Zawarta w 230 minutach metrażu historia rozgrywa się na przestrzeni zaledwie jednego dnia; dnia pełnego smutku, marzeń o przyszłości i ludzkiej bezradności wobec otaczającego świata. Postaci jednak łączy coś więcej niż tylko przygnębienie i problemy – Yu Cheng, Huang Ling, Wang Jin oraz Wei Bu zgodnie fantazjują o udaniu się do pobliskiego miasta Manzhouli i zobaczeniu na własne oczy mistycznego, siedzącego słonia, który, jak głosi legenda – nigdy nie rusza się ze swojego miejsca. Dla szukających zrozumienia i ujścia nagromadzonych przez długi czas emocji bohaterów szybko staje się on symbolem pokoju i porządku, którego tak bardzo brakuje obecnie w ich życiu.

 

Hu Bo nigdzie się nie śpieszy i poświęca na zaprezentowanie kreacji bohaterów tyle czasu, ile uzna za stosowne, przez co łamie wiele typowych dla podobnych dramatów zasad. Ciężko mówić tu o podziale na akty, ponieważ historia płynie własnym, powolnym torem i zdaje się ignorować oczekiwania widzów przyzwyczajonych do szybszego rozwoju akcji – to rasowe slow-cinema, w którym każde kolejne ujęcie wygląda tak, jakby było starannie zaplanowane na długo przed wcześniejszymi. Nie ma tu mowy o scenach wytrącających z immersji czy momentach, w których odczuwamy presję czasu na planie bądź niestaranny montaż. Kamera ciągle podąża za bohaterami, przez co z czasem zaczynamy czuć się ich coraz bliżej i bliżej, każde kolejne zdarzenia są tym samym dla nas więc, widzów, coraz bardziej intymne. Warto również zwrócić uwagę na ścieżkę dźwiękową, która potęguje wrażenie uczestniczenia w innym, sennym wymiarze – melancholijne i proste kawałki wpadają w ucho i dopełniają aurę apatii bohaterów. Tutaj też pragnę zwrócić uwagę na największą, moim zdaniem, zaletę całego filmu – mimo małej obsady i prostej fabuły reżyserowi udało się stworzyć produkcję niezwykle fascynującą. I to fascynującą zarówno dla oka, jak i duszy – posępne, szare lokacje świetną współgrają z motywem przewodnim i smutną, ale w stu procentach angażującą historią.

 

Aktorstwo stoi na bardzo wysokim poziomie – wszechobecne emocjonalnie otępienie i gorycz w sercu bohaterów są widocznie gołym okiem w każdej ich rozmowie, geście, niedbale rzuconym spojrzeniu. Utalentowana obsada pod okiem reżysera daje z siebie wszystko, prezentując wiarygodny obraz przedstawicieli chińskiego marginesu społecznego. Ludzi, których nikt nie zauważa; osobników spędzających większość dni na bezsensownej tułaczce od miejsca do miejsca i wiecznych rozmyślaniach o jutrze, które, jeśli będą mieli szczęście, będzie chociaż odrobinę bardziej do zniesienia, niż dzień dzisiejszy.

 

„Siedzący słoń” to jeden z tych filmów, których seans może być nie lada wyzwaniem, głównie przez niewygodę towarzyszącą śledzeniu fabuły przez prawie cztery godziny. Cierpliwość widza zostaje jednak wynagrodzona i szybko odnosi się wrażenie, że żadna minuta nie została tu zmarnowana oraz uczynnie odegrała swoją rolę w dostarczeniu nam wybitnego dzieła. Lecz warto zaznaczyć, że zdecydowanie nie jest to produkcja dla każdego. Depresyjny świat widziany oczami nie mniej depresyjnego Hu Bo pełen jest wielu uniwersalnych obserwacji, dla niektórych widzów może okazać się jednak zbyt przygnębiający i wręcz niebezpiecznie akuratny. A dla jeszcze innych – nie ma co się oszukiwać – po prostu zbyt nużący. Film ten zdecydowanie bardziej odczuwa się, niż ogląda i ci, którzy oczekują od niego zaskakujących zwrotów akcji, mogą się rozczarować. To zupełnie inny, osobisty i nastawiony na przeżywanie wydarzeń razem z bohaterami rodzaj gorzkiej opowieści.

 

Więź, jaką sami jako widzowie nawiązujemy z bohaterami podczas długiego czasu trwania, prowadzi do kompletnego zatracenia w każdej kolejnej scenie. Według Hu Bo smutek to siła, która rozprzestrzenia się najszybciej – i jako widzowie jesteśmy tego świadkami, co więcej, sami również tejże sile ulegamy. Wspominałem, że seans jest wymagający – lecz zdecydowanie nie męczący. Nasze zaangażowanie dochodzi do tego stopnia, że gdy wyświetlona nam jest plansza końcowa, aż trudno uwierzyć, że właśnie spędziliśmy tyle czasu przed ekranem. Mimo poczucia kompletności, trudno jednak mówić tu o satysfakcji – przeszywająca kości atmosfera smutku skutecznie nam się udziela i prowadzi do uformowania się swego rodzaju wewnętrznej pustki. „Siedzący słoń” w wielu momentach mógłby zaszantażować nas emocjonalnie i sztucznie wywołać pewne reakcje. I pewnie by mu się to udało, ale to właśnie ta nie nachalność – nie nachalność w prezentowaniu bardzo osobistej dla reżysera historii i znanych mu życiowych postaw – sprawia, że nie jest to film po prostu dobry czy nawet rewelacyjny. To film wybitny.

 

Produkcje, które atakują widza i dosłownie „uderzają go w twarz” prezentowanymi treściami, są we współczesnym kinie bardzo powszechne. Ale to właśnie takie filmy jak debiut Hu Bo – małe, wielkie obrazy wślizgujące się do naszej świadomości jak szary dym do pojemnych płuc i dotykające nas w szczególny, łaskoczący sposób – mają szansę coś zmienić. I to zarówno w życiu poszczególnych jednostek, jak i całych społeczności. Pomimo śmierci w młodym wieku, pierwszy i zarazem jedyny pełnometrażowy obraz w dorobku reżysera sprawia, że jego imię nieprędko zniknie z ust osób, które – podobnie jak główni bohaterowie – szukają swojego własnego, siedzącego słonia. Ale spokojnie – on gdzieś tam jest i, jak głosi legenda, nigdzie się nie wybiera.

Recenzja

5 Ocena

Moja ocena filmu:

  • Siedzący Słoń
Exit mobile version