SOKÓŁ Z MASŁEM ORZECHOWYM – dwie recenzje

Zacznę od razu, niekonwencjonalnie, bo struktura omawianego filmu tego wymaga. Jeżeli słyszeliście o Sokole z masłem orzechowym (choć poprawniejszym tytułem byłby Sokół w maśle orzechowym), to trudno ukryć fakt, że film ma być tworzony w rejestrach formalnej przyjemności, nieskomplikowanej treści i happy endu (zapewne w slow-motion) skrojonego pod pewną tezę. Jest to jedno z tych niezależnych dzieł, które doskonale wpisuje się w mainstream, oryginalność strukturalną zostawiając gdzieś obok. Nieuczciwe byłoby jednak stwierdzenie, że sam film nie jest oryginalny w fabularnym pomyśle, będącym trzonem całej historii, dlatego postaram się rozbić tę recenzję na dwie części i zarys fabuły. Pierwsza będzie prosta, zaślepiona słodyczą całego filmu, a druga to już marudne wytykanie braków. Nie jest to kwestia jakiegoś autorskiego eksperymentu czy zbędnej łaski wobec filmu. Podział ten posłuży bardziej za przykład dwuobrazowości dzieła i tego, jak łatwo można dać się uwieść przygodzie, kiedy nie ma się odpowiedniej mapy.

ZARYS FABUŁY: Zak (Zack Gottsagen) jest chłopakiem z zespołem Downa, mieszkającym w domu starców przez prawne paradoksy. Opiekuje się nim Eleanor (Dakota Johnson), która poświęca dużą część swojego czasu na pomoc podopiecznym. Zak marzy o tym, by zostać zapaśnikiem, dlatego ucieka z ośrodka. Po drodze spotyka on Tylera (Shia LaBeouf). Tyler stracił brata i wdał się w prywatne porachunki z poławiaczami krabów, ale postanawia pomóc chłopcu w eskapadzie, mającej na celu dotarcie do szkółki wrestlerskiej. Tuż za nimi podąża zdesperowana Eleanor.

Część pierwsza. Sokół z masłem orzechowym to film uroczy, sympatyczny i mądry. Przy użyciu bogatej w partie komediowe znajomej formuły kina drogi, kolektyw reżyserski w postaci Tylera Nilsona i Mike’a Schwartza próbuje opowiedzieć historię o przekraczaniu odgórnych granic, pokonywaniu słabości, spełnianiu marzeń i miłości. Miłość pojawia się zarówno na płaszczyźnie samego buddy comedy, jak i spięć damsko-męskich, radośnie celebrując każdą chwilę życia głównych bohaterów. Klimat kina familijnego wybrzmiewa z ich relacji, a jego kwintesencją są przykładowo zagrywki takie jak sekwencje montażowe bogate w zabawne interakcje, gagi i dialogi. Widać, że całość dzieła jest napisana pod Zacka Gottsagena, który kradnie każdą scenę nie tylko swoim dystansem czy szczerością, ale też umiejętnościami aktorskimi. Podążający za bohaterami antagoniści budzą strach i odrażenie ze względu na swoją prezencję. Im bliżej celu, tym więcej napięcia wynikającego ze starć pomiędzy tymi dwoma charakterologicznymi obozami. Finał filmu jest oczywiście poprzedzony intensywnym punktem kulminacyjnym, a zwrotom akcji nie ma końca. Bójcie się o każdą sekundę życia swoich ulubionych postaci! Całe szczęście wszystko dobre, co się dobrze kończy, a miłość, marzenia i egzystencjalny optymizm po raz kolejny zwyciężają. Z wielką chęcią dałbym się ponieść urokowi tej historii i powiedzieć, że całość mi się podobała. Ale…

Część druga. Sokół z masłem orzechowym to film dziurawy, chaotyczny i głupi. Przy użyciu znajomej formuły kina drogi bogatego w partie komediowe, kolektyw reżyserski w postaci Tylera Nilson i Mike’a Schwartza, zapomina o tym, że film trzeba nakręcić w sposób składny, a lukier to jedynie ornament na tle całego piernika. Trudno zachwycić się kinem przygodowym, w którym elipsy to nie środek stylistyczny, a nadużywany błąd. Każdy lubi się pośmiać, ale warto też jasno ukierunkować rodzaj komizmu, którym operujemy. Ciężko bowiem zaakceptować ultraradosne sekwencje montażowe rodem z Polsatu, które występują naprzemiennie z wulgaryzmami i gross-out żartami. Ciężko jest też cieszyć się z bohaterami, którzy są nijacy. Shia LaBeouf jest tak samo niestabilny, jak w rzeczywistości, a jego postać w pewnym momencie obraca się o 180 stopni i z cichego aroganta przemienia się w ciepłodusznego kumpla do zabawy. Twórcy próbują to jakkolwiek uzasadnić paroma retrospekcjami i analogiami, ale robią to w sposób banalny i nieumiejętny (zatrudniono Jona Bernthala, aby zagrał w dwóch wspominkowych scenach bez żadnej linii dialogowej). Natomiast Dakota Johnson sama nie wie, kogo ma tu grać, więc w scenach miłosnych widać jej grymasy z Pięćdziesięciu twarzy Greya (2015), a w reszcie filmu ogranicza się do aktorskiej intuicji. Jej fabularny background zawarty jest w słowach: ,,Jestem wdową i poświęcam się swojej pracy”. Jest to krzywdzący pretekst do zarysowania całkowicie bezbarwnej miłostki złożonej z dziesięciu żartów, pięciu podtekstów, dwóch spojrzeń i jednego pocałunku. Podążający za bohaterami antagoniści są w sposób nieuzasadniony utożsamiani z czystym złem, całkowicie wybielając przy tym postać Tylera, który ma sporo za uszami. Finał filmu jest, oczywiście, poprzedzony intensywnym punktem kulminacyjnym, w którym technologia slow-motion pozwoliła dokładniej przypatrzyć się wszelkim nielogicznym zachowaniom i rozwiązaniom. Zwroty akcji są niepotrzebne i wyprute z emocji, do tego odkręcane w ciągu minuty od ich wystąpienia. Z wielką chęcią dałbym się ponieść hejtowi i powiedzieć, że całość mi się nie podobała. Ale…

ZWIASTUN
 

Recenzja

2 Ocena

Moja ocena filmu:

  • SOKÓŁ Z MASŁEM ORZECHOWYM
Exit mobile version