SYNEKDOCHA, NOWY JORK – recenzja

Na początku sierpnia Netflix zaprezentował zwiastun najnowszego filmu Charliego Kaufmana pt. Może pora z tym skończyć. Już kilkuminutowa zapowiedź staje się gwarancją całego wachlarza dobrodziejstw, za które cenimy skrypty do Adaptacji, Zakochanego bez pamięci czy Być jak John Malkovich – nieustannej prozy życia ścierającej się z surrealizmem, wpisanej w niczym nieskrępowaną grę formalną. Widoczne w zwiastunie kaufmanowskie obsesje dotyczące rozpadu, przemijania i niespełnienia oraz irracjonalny lęk wkradający się do pozornie zwyczajnego życia pary młodych ludzi najbardziej przypominają jego reżyserski debiut, Synekdochę, Nowy Jork.

W 2007 roku, kiedy Kaufman miał już na koncie imponujące scenariopisarskie portfolio, zdecydował się w końcu na stworzenie własnego filmu. Znany ze swych autoironicznych igraszek twórca – warto wspomnieć, że bohaterami Adaptacji są dwaj scenarzyści, notabene bracia Kaufman, oboje grani przez Nicolasa Cage’a – opowiada historię reżysera teatralnego, Cadena (w tej roli wielki jak zawsze Philip Seymour Hoffman), zmagającego się z kryzysem twórczym. Bohater nie radzi sobie z pogodzeniem samorealizacyjnych dążeń z życiem rodzinnym – wychowywaniem kilkuletniej córki oraz pielęgnowaniem małżeństwa z awangardową artystką Adele, która zdaje się coraz częściej zadawać sobie pytanie: „może pora z tym skończyć?”.

Kaufman za kamerą poradził sobie równie dobrze, co Spike Jonze czy Michel Gondry. Po mistrzowsku zwiększał natężenie paranoi widocznej początkowo jedynie w zbitkach montażowych, nienaturalnym kącie kamery czy znienacka urywanych ujęciach. Stopniowo oswajał nas z dziwnością, aż zupełnie pogubiliśmy się w czasie i fabularnej przestrzeni, podobnie zresztą jak sam bohater, nie wiedząc, co jest tu jedynie metaforą, a co elementem świata przedstawionego.

Cały ten kontrolowany chaos doskonale akompaniuje nastrojowi filmu, ulegając, podobnie jak jego niemal każdy element, nieustannym zawirowaniom. Raz bowiem jesteśmy świadkami typowego dramatu rodzinnego rodem z Historii małżeńskiej Baumbacha, innym razem mamy do czynienia z groteską niczym w Dniu świra. Cadenowi, podobnie zresztą jak Adasiowi Miauczyńskiemu, towarzyszy poczucie przygniecenia, tłamszenia górnolotnych zapędów twórczych przez szarą codzienność oraz pogoń za bułhakowową Małgorzatą w postaci Hazel (Samantha Morton) oraz aktorki Claire (Michelle Williams).

Synekdocha, Nowy Jork opowiada jednak przede wszystkim o rozsadzającej czaszkę potrzebie wyrażenia nieskończonej liczby pomysłów i trudzie zamknięcia ich w formę. Ukazuje sam proces tworzenia jako najczystszy i najbardziej wolny rodzaj sztuki, samo jej ukończenie zaś równoważy ze śmiercią artysty. Kaufman wyraża tę metaforę dosłownie, a umieranie jest tu zarówno realne, jak i symboliczne. Dualizm zawiera się także, niczym w Premierze Johna Cassavetesa, w przenikaniu iluzji teatralnej do iluzji filmowej; incepcji fikcji wpisanej w fikcję, wprowadzającej celową dezorientację, dzięki której nie jesteśmy w stanie odróżnić jednej od drugiej.

Synekdocha, Nowy Jork to z pewnością najlepsza przystawka przed premierą Może pora z tym skończyć i dobry pretekst do przypomnienia sobie jednego z najlepszych debiutów reżyserskich ostatnich kilkunastu lat. Miejmy nadzieję, że najnowszy film Kaufmana wraz z Anomalisą stworzy wielką trylogię o prywatnym, egzystencjalnym końcu świata.

Exit mobile version