SZTUKA SAMOOBRONY – recenzja

Czarna komedia z Jessem Eisenenbergiem w roli głównej brzmi jak ponadprzeciętna propozycja na lekki, wieczorny seans – zwłaszcza, gdy i tak siedzimy wszyscy w domu i niezobowiązująca rozrywka może być nam potrzebna bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Gdy dodamy do tego fakt, że na ekranie zobaczyć możemy również ponętną Imogen Poots, a całość wyreżyserował były mąż Mary Elizabeth Winstead, Riley Stearns, który dopiero stawia swoje pierwsze kroki w branży ruchomych obrazów i nadal jest na etapie odnajdywanie swojego własnego, filmowego języka i wyrabiania warsztatu, okazuje się, że mamy do czynienia z naprawdę ciekawym miksem. Sztuka samoobrony to bowiem intrygujący i stworzony za niewielkie pieniądze eksperyment formalny, który rozwija swoje pozornie proste założenia fabularne w wielu zaskakujących kierunkach – a wszystko to w sposób tak samo zabawnie-niezręczny, jak widok głównego aktora z zabójczo poważnym wyrazem twarzy, ubranego w kimono i wykonującego wygibasy na treningowej macie.

Protagonistą filmu jest Casey – nieporadny i wycofany społecznie, mieszkający tylko ze swoim psem księgowy, który podczas wieczornego spaceru zostaje napadnięty i pobity do nieprzytomności przez okoliczny gang motocyklowy. Wystraszony o własne życie trzydziestoparolatek postanawia nigdy więcej nie dopuścić do takiej sytuacji i zmienić swoje życie, a szansę na to upatruje w sąsiedzkim dojo, które odwiedza kierowany ciekawością. Zafascynowany zdolnościami uczniów karate Casey postanawia odbyć kurs samoobrony, podczas którego usprawni swoje umiejętności w walce wręcz i zacznie pielęgnować skrywaną dotychczas męskość. Mężczyzna trafia pod skrzydła tajemniczego Sensei, który zdaje się widzieć w Caseym masę niewykorzystanego potencjału, czekającego na wydobycie. Mężczyźnie podczas zajęć karate wpada w oko Anna – małomówna posiadaczka granatowego pasa. Casey zaczyna coraz wyżej piąć się po szczeblach „pięściowej kariery” – do tego stopnia, że otrzymuje zaproszenie do udziału w specjalnych nocnych zajęciach dla wybranych. Odkrywa tam mroczny i złowieszczy świat niespotykanej wcześniej zbiorowej brutalności; świat, w którym zmuszony będzie się odnaleźć.

Sztuka samoobrony to przede wszystkim łatwa w śledzeniu komedia – snuta przez reżysera (który napisał również scenariusz) historia jest jednowątkowa i niewymagająca. Nawet gdy fabuła nabiera rozpędu i zdaje się być o wiele misterniej złożona, niż wskazywałaby na to pierwsza połowa, trudno się tutaj pogubić i stracić skupienie; reżyser świetnie kontroluje tempo całości i konsekwentnie trzyma się narzuconej, nieśpiesznej konwencji, przez co film nie próbuje być czymś więcej niż to, co nam obiecywał, ale również nie nudzi i nie trzyma się fabularnych mielizn. Zaplanowana przez Stearnsa intryga jest przewrotna i przykuwająca do ekranu – nawet mimo tego, że sprawia wrażenie grubymi nićmi szytej i zwyczajnie naciąganej.

Mimo komediowego charakteru, produkcji bardzo sprawnie udaje się również uderzyć w dramatyczne tony – przejście to jest bardzo umiejętne i prawie niezauważalne, ale zdecydowanie występuje, co podkreśla pozytywnie miszmaszowy i niebanalny charakter filmu. A wtedy The Art of Self-Defense nagle się staje się thrillerem, w którym każda kolejna scena daje dawkę napięcia do samego zakończenia. Widać, że reżyser doskonale bawi się swoją opowieścią i mimo przemycenia pewnych górnolotnych tematów (takich jak satyra na zbyt toksyczne podejście do pojęcia męskości), film to przede wszystkim obraz, który ma za zadanie dostarczyć nam lekkiej rozrywki i zniknąć z głowy niemal w tym samym momencie, w którym się tam pojawił. Jak ten kolega, z którym raz na rok faktycznie wyjdziemy na to długo obiecane piwo i nawet jeśli spędzimy ten czas dobrze, to jednak w codziennym życiu mamy o wiele więcej alternatyw i nie czujemy potrzeby powtarzać tego spotkania zbyt prędko – ale hej! Było po prostu fajnie, a czasem właśnie to jest najważniejsze.

Ciężko powiedzieć coś o reżyserii obsady i poszczególnych rolach – Eisenberg i Potts to utalentowani aktorzy, którzy dają dokładnie taki popis, jakiego można byłoby się spodziewać po aktorach z ich doświadczeniem i renomą. Postaci tej dwójki (jak i zresztą wszystkie występujące na ekranie) pozbawione są głębi, ale ciężko uznać to za minus, gdy właśnie taki zmysł pasuje do historii i jej nieskomplikowanej fizjonomii. Najbardziej w pamięć nieoczekiwania zapada Alessandro Nivola (zdobywca nagrody Independent Spirit Award za drugoplanową rolę w filmie Na wzgórzach Hollywood w 2002 roku), którego Sensei jest w satysfakcjonujący sposób karykaturalny i owiany przesadną aurą tajemniczości.

Spotkałem się w zagranicznych recenzjach ze stwierdzeniem, że Sztuka samoobrony sprawia wrażenie, jakby Riley Stearns obejrzał Karate Kid i postanowił nakręcić jego całkowite przeciwieństwo (San Diego Reader, recenzja autorstwa Matthew Lickony). I faktycznie, gdy się nad tym głębiej zastanowić, to bardzo sprawne podsumowanie filmu, który wychodzi trochę naprzeciw gatunkowym, utartym schematom i oferuje coś nowego – nawet jeżeli, koniec końców, nie osiąga w pełni swojego potencjału.

Szczęśliwcy mogli obejrzeć film już w zeszłym roku w ramach American Film Festivalu, ale wszyscy nieobecni nie muszą się już dłużej obchodzić ze smakiem, bo mimo ominięcia kin film trafił w Polsce od razu do streamingu i jest już dostępny do wypożyczenia.

film dostępny na: CHILI

Recenzja

3,5 Ocena

Moja ocena filmu:

  • Sztuka samoobrony
Exit mobile version