Niemiecka Terapia to produkcja przedziwna, niejasna gatunkowo. Nie jest to oczywiście zarzutem samo w sobie, jednak tutaj nie sposób pozbyć się wrażenia, że zawikłanie narracji i estetyczny zamęt nie wynikają z wizjonerskiej wizji, a z niepohamowania i nieudolności twórców. W efekcie widz szybko demaskuje ich utratę kontroli – zamiast ekscytacji i zachwytu kolejnymi cudacznymi zwrotami – obserwując cały ten bezład z obojętnością lub w ostateczności – irytacją.
Na tytułową terapię wybierają się do podejrzanego domku w Sudetach samotna matka-aktorka ze zbuntowaną córką, która popala papierosy w krzakach i kiedy mówi „pocałuj mnie” do matki to raczej chodzi jej o to, że „…w dupę”. Nastoletnia Isabell jest niesubordynowana, więc trzeba ją „ustawić”. Tak bowiem właśnie enigmatyczna para terapeutów nazywa swój niekonwencjonalny model przepracowywania traum.
Model jest tu zresztą określeniem nadzwyczaj odpowiednim, gdyż rzecz polega na tym, że uczestnicy chcący np. „ustawić swoje relacje z mężem” – urządzają żywą makietę z siebie nawzajem w roli czyjejś matki, ewentualnie czyjegoś nienarodzonego lub wewnętrznego dziecka… Po serii pytań o to, jak czują się dosłownie stojąc w takiej konfiguracji, obcy przecież wobec siebie uczestnicy mają nakierować „ustawianego” na źródło problemu i ku katharsis.
Wbrew pozorom, największym problemem Terapii nie jest niedorzeczność samego konceptu „ustawiania” (który mimo początkowego porównania do szkolnego teatrzyku – stosunkowo szybko jednak „łyka” Isabell). Zawinił przede wszystkim brak wyznaczenia granic: między tym co realne, a co urojone. Tym co dosłowne, a co symboliczne. I rozumiem doskonale, że leżało to w intencji twórców – widać, że bawi ich niejasność własnego świata. Problem w tym, że bardzo szybko przestaje ona bawić widza. Jak nie zirytować się bowiem, kiedy wszelkie sytuacje graniczne, które mają okazję w końcu coś wyjaśnić – raz za razem kończą się przed puentą. Isabell spotyka się oko w oko z (koszmarnie zaanimowanym swoją drogą) wilkiem, następuje chwila napięcia, po czym po cięciu dziewczyna idzie przez las. Bez wilka. I nigdy do tego nie wracamy!
Twórcy chcą motać widza, jednak wyraźnie brak im polotu. Nie jest to więc ten satysfakcjonujący rodzaj motania, w którym widz odnajduje się jako sterowana wprawnie marionetka. Kolejne sceny sugerują tu naprzemiennie: metafizyczność i jej brak, ostatecznie nigdy nie klarując sprawy. Jakie znaczenie ma więc cokolwiek, co się dzieje w filmie?
Terapia wiele obiecuje, ale nigdy tych obietnic nie spełnia. I nie jest to nawet obiecująco budowana opowieść o niezadowalającym jednak zakończeniu. To, że zaangażowanie i domysły widza nie zostaną nigdy nagrodzone twórcy pośrednio zdradzają swoją niezdarnością niemal od samego początku. Film wyraźnie korzysta do tego z estetyki horroru: bohaterowie wynurzają się z mroku, a w upiornym lesie pojawiają się – wgryzający się w króliczy karczek, czy stojący bez ruchu a’la Slenderman – mężczyźni. Kim i (co najważniejsze) – po co są? Tego się z filmu nie dowiecie.
Wszelkie rzucane na ślepo przez twórców tropy (lesbijski wątek Isabell?!!) prowadzą bowiem ostatecznie donikąd. A dowiadujemy się z kolei tego, że w telewizji jest mnóstwo przemocy i pornografii, a (przysięgam) „każde zło ma w sobie pierwiastek dobra i na odwrót”. I niby czujemy, że poruszenie narasta, bo wiemy, że mamy tak czuć. Faktycznie czujemy jednak jedynie jak postaci coraz bezwstydniej mówią frazesami, jak gdyby czuły, że film w ogóle za mało mówi i próbowały to desperacko nadrobić. Po drodze zdążyliśmy już jednak zupełnie zobojętnieć i stracić nadzieję na jakikolwiek sens tego obłędu – im „mocniejsze” więc zdania padają z ekranu, tym silniejszy efekt wzruszenia ramionami i przewrócenia oczami wywołują.
I nawet bardzo solidna gra Godeharda Giese’a w roli psychopatycznego terapeuty i Stephanie Amarell jako niejednoznaczna Isabell nie są tu w stanie niczego „dźwignąć” – ich postaci koniec końców pozostają równie niespełnione jak wszystko inne. À propos aktorstwa jeszcze – nie sposób nie wspomnieć tu Mirosława Baki przynoszącego tej produkcji duże pokłady niezamierzonego komizmu, przepysznie snując się po Terapii, jak gdyby nie bardzo wiedział, co tu właściwie robi. I trudno mu się dziwić.
Prześmiewcy rzekliby być może w tym miejscu, że film można polecić niektórym środowiskom jako wyraźnie „propolski”. W końcu doczekali się oni bowiem produkcji, w której to Niemcy są raczej „źli”, a Polacy – „dobrzy”. Jako jednak, że do takich złośliwców nie należę – zostańmy przy tym, że Terapii zwyczajnie nie polecam w ogóle.
Recenzja
Moja ocena filmu:
-
Terapia
Dyskusja