VAN GOGH. U BRAM WIECZNOŚCI – recenzja

Każdy artysta musi mieć w sobie tę nutkę szaleństwa. Postrzeganie świata z perspektywy twórcy staje się bowiem czynnością nad wyraz zawiłą, pełną niedopowiedzeń. Ten element tajemnicy pociąga za sobą aż do granicy szaleństwa. Szeroko pojęta sztuka związana jest ciasno z autorskim zamysłem, bardzo szybko sprowadzanym do pierwiastka geniuszu. Tego geniuszu nie dostrzegano jednak w Vincencie van Goghu, który sam uważał, że urodził się w złym czasie. Czasie, w którym nie został doceniony. Czasie, w którym jego dzieła łączyło wiele pejoratywnych epitetów, najczęściej tych wulgarnych. Czasie, w którym dręczyła go samotność, a jedynym kompanem codzienności stała się natura – synonim piękna i wieczności.

Ten jakże piękny wstęp to pewnego rodzaju streszczenie filmu, co prawda dosyć niejasne, ale zawierające w sobie kumulację wszystkich myśli dręczących tytułowego van Gogha. Dlaczego tytułowego? Jego filmowa wersja może bowiem być odbierana wielorako i nie warto przypinać do niej łatki postaci historycznej. Owszem,  Van Gogh. U bram wieczności to w pewnym stopniu dzieło biograficzne, ale opakowane jest ono w ramy portretu, dzięki czemu produktem finalnym okazuje się osobliwy autoportret. Autoportret z odciętym uchem.

Ten konkretny rodzaj obrazu charakteryzuje się dokładnym odwzorowaniem siebie samego, co najprawdopodobniej staje się największym problemem głównego bohatera. Jego poziom w hierarchii społecznej,  poczucie własnej wartości czy nawiązanie relacji z drugim człowiekiem, okazują się być dla niego niewiadomą. Te zupełnie przyziemne problemy dosięgają człowieka absolutnie odrealnionego, którego przy życiu trzyma jedynie miłość do brata, sztuka i natura. Te dwa ostatnie elementy nakreślają wspólnie szlak, po którym porusza się Vincent. Każda scena spaceru po polach, wspinaczki po skałach czy topienia się w kwiatach ma charakter iście symbiotyczny. Van Gogh staje się jednością z otaczającą go przyrodą, a każdy obraz stworzony na jej kształt to jedynie próba uwiecznienia metafizycznych przeżyć.

Ten duchowy wymiar złocistozielonego pleneru został oddany doskonale. Każdy kolor na ekranie wręcz pulsuje i niesie ze sobą ogromny ładunek emocjonalny, a postawienie pionka w postaci aktora pośród pochłaniającego go otoczenia mocno oddziałuje na zmysły. Sceny w otwartej przestrzeni przeplatane są obfitymi sekwencjami dialogowymi, w których pretensja wylewa się strumieniami, ale przyciąga dobrze rozpisanymi partiami. Scenariusz wywraca się spektakularnie dopiero w ostatnich kilkunastu minutach filmu, gdzie jeden z najważniejszych etapów z życia van Gogha został bezczelnie oraz chaotycznie streszczony.

Film wybija się poza formalną przeciętność, głównie dzięki trafionym decyzjom operatorskim. Ryzykowny zabieg w postaci shaky cama oraz wielokrotne ustanawianie perspektywy widza na równi z perspektywą protagonisty (tzw. POV) dodaje całości jedynego w swoim rodzaju klimatu kameralności i niepokoju. Zabiegi montażowe oraz narracyjne w postaci nakładania na siebie ujęć i linii dialogowych również w pewnym stopniu spełniają swoją funkcję, ale nie da się ukryć, że akurat ten środek stylistyczny cierpi na nadużycie. Czuję się również zobligowany do pochwalenia klimatycznego soundtracku, opartego na nieregularnych dźwiękach pianina, za który odpowiedzialna jest Tatiana Lisovskaya.

Pomimo paru wpadek na poziomie scenariusza i reżysersko nieudanej kontroli tempa, Van Gogh. U bram wieczności działa odpowiednio na poziomie sensualistycznym. Każda komórka ciała i centymetr kwadratowy naszego mózgu jest pobudzony do działania podczas trwania filmu, przez co możemy  oddać się w całości przedstawionemu autoportretowi. Fabuła ustępuje miejsca nastrojowi, a każda artystyczna dusza odnajdzie tu kącik, w którym będzie mogła się schować. Byle tylko nie w całkowitej izolacji, gdyż samotność to siła fatalna.

ZWIASTUN

Recenzja

3 Ocena

Moja ocena filmu:

  • VAN GOGH. U BRAM WIECZNOŚCI
Exit mobile version