VOX LUX – recenzja

Portret XXI wieku. Tak postrzega swój film Brady Corbet, który umieścił ten podtytuł przy wielu materiałach promocyjnych, a nawet przy napisach końcowych, abyśmy przypadkiem nie zapomnieli, że mamy do czynienia z dziełem trochę innego kalibru niż zwykły biopic. O „dzisiejszych czasach” kino zabrało głos po raz pierwszy za sprawą Davida Warka Griffitha, choć był to ruch na o wiele większą skalę. Potem poważny ślad zostawił Charlie Chaplin, którego skromna postać brnęła w stronę zachodzącego słońca, by odnaleźć miejsce pełne beztroski i spokoju. Świat jednak nieustannie się zmienia, a przynajmniej przyspiesza. Jak więc możliwe było uchwycenie tego przerażającego, pochłaniającego wszystko na swojej drodze pędu? Pomogła w tym pewna fikcyjna gwiazda popu, borykająca się z masą realnych problemów.

Były to lata siedemdziesiąte ubiegłego stulecia, gdy do amerykańskiej szkoły wparował niestabilny psychicznie młodzieniec i z nieznanych nikomu powodów dokonał masowego mordu zakończonego desperackim samobójstwem. Spośród wielu śmiertelnych ofiar przetrwała jedna ze znajomych sprawcy, Celeste (Natalie Portman), która na fali całego makabrycznego wydarzenia, skomponowała wraz z siostrą chwytliwy utwór, odzwierciedlający jej aktualny stan oraz potrzebę wsparcia. Piosenka stała się wielkim sukcesem, jeśli pominiemy wszelkie etyczne wątpliwości z nim związane, i otworzyła bohaterce drogę do poważnej kariery muzycznej. Nie zastanawiając się długo, rodzina zapewniła jej zaufanego menadżera (w tej roli Jude Law), który pełnił również niewdzięczną rolę opiekuna. Zdobycie sławy i wejście Celeste w dorosły świat przyszły szybciej, niż przypuszczano, a konsekwencje tych nagłych zmian stały się prawdziwą zmorą bohaterki.

Vox Lux posługuje się zwartą formuła kina biograficznego – prezentuje jedynie dwa etapy życia protagonistki: początek budowania swojej pozycji w świecie popu oraz szczyt kariery, naznaczony zmęczeniem i zagubieniem. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że jest to zbyt mało materiału, by móc poprawnie nakreślić najważniejsze cechy oraz problemy wszystkich postaci. Mimo to zarówno Celeste, jak i jej najbliższe środowisko (siostra, córka oraz menedżer) posiadają wyraźnie zarysowane charaktery. Po pewnym czasie doskonale wiadomo, jak mocne, choć bardzo skomplikowane, więzi łączą całą tę pseudorodzinę. Do tablicy zgłasza się żal, wzajemne niezrozumienie, zazdrość i ignorancja, ale każda z tych emocji odnajduje swoje ujście na ekranie pod postacią słów lub czynów. Zdecydowanie najbardziej oczyszczająca jest sekwencja finalna – koncert Celeste. Bohaterka w końcu może zapomnieć o otaczających ją problemach i zjednoczyć się z wiernymi fanami, a gra spojrzeń pomiędzy głównymi bohaterami jest tak wymowna, że pełni funkcję subtelnego podsumowania filmu.

Finałowe show to tak naprawdę jedyna chwila, w której widz może komfortowo obserwować akcję,  duża większość scen bowiem sprowadza odbiorcę do roli podglądacza, zaglądającego w prywatne rozmowy i zachowania, czego sama Celeste nienawidzi.  Długie ujęcia, przedstawiające jedynie plecy postaci, wędrujących po ciasnych miejscach, świadczą o tym, że nie jesteśmy w tym towarzystwie mile widziani. Przypisywana jest nam rola nachalnego dziennikarza czy też fana, który musi wiedzieć wszystko o życiu ulubionej gwiazdy. Voyeuryzm, inwigilacja i ciągłe naciski z każdej strony to największe problemy świata popkultury XXI wieku, a ich skutki widoczne są na ekranie aż nadto. Wyładowywanie emocji na bliskich, ucieczka w stronę używek i ataki paniki to tylko część z nich.

Celeste to bohaterka bardzo trudna do określenia.  Jej postać zbiera w sobie tyle brudnych dylematów, że niełatwo jest sobie z nimi poradzić w zdrowy sposób. Piosenkarka staje się ucieleśnieniem wszystkich naszych słabości i licznych prób ich pokonania. Normalność, której poszukuje w relacji z córką, szybko przyćmiewana jest przez niewygodne pytania fotoreporterów, a najbliższe środowisko wpłynęło na nią w sposób negatywnie definitywny. Pop stał się dla Celeste sposobem na czerpanie i dawanie przyjemności, inne muzyczne gatunki zmuszają ją do myślenia, a ona ma już dość zastanawiania się nad wszystkim.

To, co widzimy na ekranie, nie byłoby jednak możliwe bez Natalie Portman, która wyczynia na ekranie rzeczy wkraczające na aktorskie wyżyny. Ciągła gestykulacja, specyficzna maniera w głosie, a przede wszystkim prezencja, składają się na jedną z najlepszych ról kobiecych ostatnich lat. Na uwagę zasługuje również Raffey Cassidy, szesnastoletnia dziewczyna, mająca na swoim koncie rolę u samego Lanthimosa w Zabiciu świetego jelenia. Tutaj wcieliła się w aż dwie postacie – młodszą Celeste oraz jej córkę, sprawnie kontrastując ze sobą ich cechy. A Jude Law leci na sprawdzonym, ale jakże efektownym, automacie.

Słowa uznania należą się także autorce wszystkich wykonywanych przez Celeste utworów (proste, a wciągające nuty). Sia idealnie oddała w nich swój styl i charakter, stawiając na czysto teoretycznie bolesny pop z domieszką elektronicznych wstawek. Wrapped Up i EKG znalazły już miejsce na mojej dziennej playliście, a głos Natalie Portman świetnie się w nich sprawdza. Gdyby Celeste nie była fikcyjną piosenkarką, to z radością poszerzyłbym jej fanbase.

Po przeanalizowaniu filmu Corbeta, można dojść do wniosku, że The Little Trump (emploi Chaplina) oraz Celeste to postacie o odmiennych historiach, lecz podobnych marzeniach. Marzeniach o odizolowaniu się od problemów codzienności oraz odnalezieniu tych chwil satysfakcji, dzięki którym życie będzie znośniejsze. Vox Lux nie bawi się jednak w lukrowanie, a zakończenie to bardziej „happy break”, aniżeli „happy end”. Z postacią Celeste możemy się utożsamiać, a świat, w którym się obraca, mniej lub bardziej odpowiada rzeczywistości. Czy film Corbeta możemy jednak nazwać portretem? Jeśli bowiem portret musi zamykać się w jakichś ramach, to Vox Lux nas w nich bezlitośnie więzi.

ZWIASTUN

Recenzja

3,5 Ocena

Moja ocena filmu:

  • ocena
Exit mobile version