YESTERDAY – recenzja

All You Need Is... The Beatles

A gdyby tak… Beatlesi nigdy nie powstali? Gdyby tak… główny bohater filmu Yesterday był jedyną osobą na świecie, która zna słowa ich największych przebojów? Chwila, czy aby na pewno jedyną?

Danny Boyle, autor bardzo już rozpoznawalny (głównie dzięki Trainspotting, Slumdogowi czy klaustrofobicznym 127 godzinom), który dotychczas brał się za tematy niełatwe, tym razem postanowił wyreżyserować komedię, w dodatku muzyczną. Fani jego dorobku filmowego mogą krzywo patrzeć na tę najnowszą produkcję i wcale mnie to nie dziwi. Mnie samej po obejrzeniu szalenie klimatycznych 28 dni później i W stronę słońca trudno uwierzyć, że to właśnie pan Boyle stoi za Yesterday, co wcale nie znaczy jednak, że zamierzam ten film szczególnie krytykować.

Pewnej nocy, zaledwie na kilkanaście sekund, na całym świecie wysiada prąd, co skutkuje wypadkiem drogowym – główny bohater, John Malik – zderza się z wyjeżdżającym z prostopadłej ulicy autobusem. Gdy nazajutrz budzi się w szpitalu, okazuje się, że nikt poza nim nie ma pojęcia o istnieniu zespołu The Beatles. Co gorsza, oni naprawdę nie istnieją, a wraz z nimi ginie słuch o Oasis, Coca-Coli, a nawet papierosach. Malik aspiruje do bycia znanym singer-songwriterem, co niestety nie idzie w parze ze smutnym faktem, że jest wyjątkowo pospolity. Takich chłopców z gitarą można spotkać na rogu każdej ulicy. Dlatego można by powiedzieć, że magiczna redukcja Beatlesów z pamięci wszystkich mieszkańców Ziemi dosłownie spadła mu z nieba. Nagle dostaje szansę, by zabłysnąć, prezentując doskonały repertuar, który nigdy nie zaistniał.

Rekonstruując przeboje brytyjskiej grupy, Jack wzbudza ogólną sensację – nie tylko tak jak dotąd (swoją drogą bardzo wątpliwą) wśród przyjaciół i rodziny, ale na skalę światową. Jego przygoda zaczyna się w momencie, gdy odwiedza go sam Ed Sheeran, zapraszając go na swoją europejską trasę koncertową. Potem kariera Malika błyskawicznie szybuje w górę i otwiera mu wszystkie najbardziej prestiżowe drzwi.

Film bogaty jest w elementy komiczne – wiele z nich nawiązuje nie tylko do twórczości samych Beatlesów, ale do popkultury ogólnie. Zresztą nie tylko żarty nawiązują do popkultury, gdyż pojawia się spora ilość muzycznych smaczków powrzucanych zarówno jako części składowe scenografii (np. plakaty i winyle w pokoju Jacka), jak i tematy rozmów między bohaterami. Yesterday nie różni się w zasadzie niczym od hollywoodzkich komedii romantycznych. Jedyne, co może zgrzytać, to wątek miłosny, który wydaje się doklejony trochę na siłę, jednocześnie będąc przez widza bardzo spodziewany, a w warstwie formalnej zaskakują tylko przemycone gdzieniegdzie przedziwne kąty widzenia kamery. Występują one jednak na tyle rzadko, że mogą przejść niepostrzeżenie oczom większości widzów.

Jest pewien problem z głównym bohaterem – trudno nam stwierdzić, czy go lubimy, czy nie. Zapewne ma to duży związek z jego niejednoznacznymi intencjami – czy bardziej chodzi mu o to, żeby zaistnieć, czy o to, by przyczynić się do zmartwychwstania twórczości legendarnej grupy. Gorszą rzeczą jest to, że mamy podobny problem z niemal wszystkimi postaciami w filmie. Najwięcej naszej sympatii zyskuje Rocky – wcześniej tylko dobry znajomy, a później także prawa ręka Malika podczas europejskiej trasy koncertowej z Edem Sheeranem – gdyż wydaje się najbardziej autentyczny. Cała reszta to irytująca plątanina ignorantów oraz histerycznych książąt i księżniczek. Postać Sheerana swoim usposobieniem również nie odbiega od reszty. Umieszczenie go w historii to na pewno wymarzony zabieg marketingowy, przyciągający do kina „masową” widownię, co w efekcie działa na korzyść popularności zarówno filmu, jak i piosenkarza. Może to jednak zniechęcić bardziej wysmakowaną publikę, która stroni od oczywistego mainstreamu. Za to ujrzenie siedemdziesięcioośmioletniego Johna Lennona opowiadającego o swoim życiowym szczęściu to niezapomniane doświadczenie. To jeden z tych elementów w filmie, który dla niektórych mógłby wydawać się ckliwy i niepotrzebny, jednak moim zdaniem w subtelny sposób wnosi dodatkowy, można by rzec metafizyczny, poziom. Ta sekwencja wzbudza mieszane emocje – szczęśliwe wzruszenie połączone z dojmującym uczuciem smutku.

Yesterday to jeden wielki (bo ponad dwugodzinny) hymn ku czci zespołu The Beatles. Twórcy scenariusza (Richard Curtis i Jack Barth) stawiają tezę, że ta legendarna grupa wniosła do świata muzyki niezaprzeczalną wartość – stała się bowiem bazą, żyzną glebą dla wielu formacji następnych pokoleń. Yesterday swoim słodkim zakończeniem i głoszeniem wielkich prawd o wartości prawdziwej miłości, pozostawia w widzu wiele pozytywnych emocji. Miłośnicy ponurych i naturalistycznych dramatów mogą się na tę produkcję trochę obrazić, ale czasem przecież trzeba odpocząć od wszechogarniającej goryczy i się po prostu uśmiechnąć, prawda?

Recenzja

3,5 Ocena

Moja ocena filmu:

  • Yesterday
Exit mobile version