ZŁODZIEJASZKI – recenzja

Myśląc o punkcie wyjścia dla rozważań nad najnowszym filmem Koreedy, na usta – jak zwykle – ciśnie się dobrych kilka utartych frazesów z familią w tle. Przede wszystkim, że rodziny się nie wybiera – bo japoński ulubieniec festiwalowych jury postanawia ponownie podywagować, co by było, gdyby jednak wyboru dokonać.

Ekscentryczny patchwork, który Koreeda konstruuje na potrzeby tego przedsięwzięcia, choć zdawać by się mogło, że grubymi nićmi szyty, ujmuje galerią autentycznych charakterów, których więzy – może właśnie dzięki temu, że powstałe w wyniku splotu okoliczności – rosną w siłę wraz z kolejnymi przeciwnościami losu, czego często nie można powiedzieć o braterstwie krwi. Do pierwszego spotkania z zadziwiającym konglomeratem dochodzi wśród zimowych pejzaży; wtedy to, pan Shibata na werandzie domu znajduje marznącą dziewczynkę, którą postanawia zabrać do domu. ,,Kolejna gęba do wykarmienia”, która wkrótce zyska przybrane imię – Yuku, choć przyjęta szorstko, stanie się spoiwem nietypowej rodziny, utrzymującej się z renty jej najstarszej członkini i drobnych kradzieży.
Koreeda po raz kolejny celowo usypia naszą czujność, malując szczęśliwy obrazek, chociaż wcale nie w różowych barwach znanych z Naszej młodszej siostry (2015) – wręcz przeciwnie, podszyty szarością i pełen białych plam, w których eksplorowaniu pomoże obecność Yuku, wywołującej w każdym z bohaterów tłumione dotąd uczucia. W ciągu roku, który spędzimy w zagraconym domku państwa Shibaty, będziemy świadkami wzlotów i upadków, ale rozplątać utkany z sekretów ścieg improwizowanej rodziny będzie musiał ktoś z zewnątrz. Bo członkowie tej wspólnoty, wiedząc, że więzi koją rany, usilnie będą starali się do tego nie dopuścić.

Koreeda wchodzi pomiędzy nich jako stroniący od komentarzy bezstronny obserwator, zmieniając zwyczajowy środek ciężkości historii – z drobnych pomyłek składających się na styl życia bohaterów, przenosząc naszą uwagę na panujące między nimi relacje. Po loachowsku przygląda się im, stroniąc od pochopnej oceny – z tym, że u niego, w przeciwieństwie do Brytyjczyka, proza życia urasta do miana poezji. Drobne impresje w postaci morskiej kąpieli czy deszczu w upalny dzień, który ma stać się afrodyzjakiem dla zabieganej pary złodziejaszków, są niczym filmowe haiku, zdolne w kilku sekundach uchwycić życiowe piękno. W ten sposób, z pozoru zwyczajna historia nabiera cech szkatułkowych, w każdej takiej epifanii zamykając kolejną małą opowieść. Podobnie było w Naszej młodszej siostrze, gdzie przeszłość bohaterek wybrzmiewała najlepiej podczas rytuałów marynowania śliwek czy oznaczania przyrostu wzrostu na framudze.

W emfazie na codzienność, owszem, wybrzmiewają echa protoplasty nurtu slow, tak często przywoływanego w przypadku Koreedy mistrza Ozu. W połączeniu z dość tragiczną, koniec końców, opowieścią, mogłaby ona prowadzić w pułapkę formy społecznie zaangażowanej dramy. Jednak Koreeda dobiera się do naszych serc w subtelniejszy sposób, redukując znacznie owy dramatyzm, przez co, zamiast załamywać ręce nad losem bohaterów, śmiejemy się wraz z nimi, razem z nimi zasiadamy do złożonej z tanich nudli i glutenowych ciastek kolacji, pełni apetytu na kolejną dawkę małych wielkich przygód. Poczucie bycia ,,wśród” winduje film Japończyka o oczko wyżej ponad filmy podobne Loachowi, w których, mimo sprawdzonych metod nawiązywania więzi bohater – widz, czuć szczyptę dystansu. Koreedzie udaje się zburzyć barierę, zepchnąć publiczność z piedestału uprzywilejowanego obserwatora i posadzić przy wspólnym stole. Jednocześnie reżyser wystrzega się perswazyjnej maniery właściwej brytyjskiemu społecznikowi, której nie tak daleko do szantażu emocjonalnego. Łzy i tak popłyną, ale raczej w wyniku wzruszenia pięknem codziennego życia, którego nikt, tak jak Koreeda, nie potrafi uwypuklić. Dodając do tego wspomniany już wyżej detal, otrzymujemy dzieło kompletne. I choć reżyser ponownie eksploruje nurtujący go od zarania twórczości motyw, okazuje się, że monotematyzm popłaca.

Recenzja

5 Ocena

Moja ocena filmu:

  • ocena
Exit mobile version