ARAB BLUES – recenzja

Po brutalnym wyciągnięciu z covidowej zamrażarki, na tłumnie odwiedzanych kinach został już zaledwie lekki szron. Dystrybutorzy, mimo obostrzeń, próbują upchać w przenikniętych zapachem płynu do dezynfekcji salach jak najwięcej kinomanów zmęczonych premierowym postem (oczywiście zachowując bezpieczny dystans). Jak zawsze latem, Gutek Film dostarcza odrobinę egzotycznego słońca na srebrny ekran naszych kin. Tym razem selekcjonerzy pokusili się o dostarczenie widzom odświeżającego powrotu w rodzime strony.

Nie nasze, rzecz jasna, a głównej bohaterki Arab Blues – Selmy (Golshifteh Farahani). Manele Labidi w swoim debiucie śledzi powrót młodej, ambitnej psychoanalityczki z zatłoczonych ulic Paryża wprost do rodzimego Tunisu. Mimo iż młodo opuściła ojczyznę, zawsze była postrzegana jako Arabka, imigrantka na francuskiej ziemi. Natomiast po pojawieniu się po blisko trzech dekadach w stolicy Tunezji, poczuła zewsząd ogromną dozę rezerwy, presji i wątpliwości. Lawina pytań runęła w jej stronę po oznajmieniu, że zamierza otworzyć praktykę (na dachu, bo czemu by nie). Niczym się nie przejęła, jakby wyczuwając, że w tym przypadku wypłynięciu na głęboką wodę będzie towarzyszyć pomyślny wiatr.

Ku zdziwieniu sceptyków zasłaniających się Koranem i europejskimi wymysłami, przed skromnym gabinetem Selmy ustawił się przyzwoitej długości wężyk niecierpliwych Tunezyjczyków, którzy po prostu potrzebowali się komuś wygadać. Po rewolucji z 2012 roku w końcu mogli wziąć głęboki oddech i bez skrępowania powiedzieć wszystko, co leżało im gdzieś głęboko na dnie ściśniętego przez pęta dyktatury serca. Reżyserka podkreśla, że mimo portretowania konkretnego społeczeństwa chciała, aby historia pozostała uniwersalna, dlatego wyzbyła się patetycznych, wołających do modlitwy Arabów, a uderzyła w komediowe tony, ubierając podobiznę Freuda w żywoczerwony fez. 

Niestety, jak to debiuty mają w zwyczaju, brakuje im wiele do gatunkowej perfekcji. Obraz Labidi cierpi przede wszystkim na brak żywej, dynamicznej narracji, która wykorzystałaby potencjał aktorski Farahani. Mimo chęci stworzenia leciutkiej formy dla swej historii, nawet w ramach własnego gatunku, zmagania Selmy z tuniską biurokracją, w które wkrada się aspirujący młody stróż prawa… Brzmi jak kolejna klisza, a może nowy film Olivera Assaysa?

Sama reżyserka powróciła po wielu latach do Tunezji. Projekt miał ciekawy charakter, gdyż aktorzy i technicy byli Tunezyjczykami, resztę ekipy stanowili natomiast Francuzi. Można zatem powiedzieć, że konflikt przynależności Selmy zaczął się już na planie zdjęciowym.

Skupiając się na najjaśniejszym punkcie produkcji, czyli roli Golshifteh Farahani, nie sposób wyzbyć się wrażenia, że trochę za mało tej psychoanalizy w psychoanalizie. Tak naprawdę brak w sesjach młodej psycholożki większej interakcji z pacjentami. Siedzi niewzruszona niczym Freud, uwieczniony na obrazie obok wyjścia z gabinetu, notując oraz bezdusznie inkasując (szczególnie mało sympatyczną lokalną fryzjerkę). Kompletnie rozumiem zamysł, który stał za stworzeniem scenicznej wolnej duszy, uciekającej w obłoki z dymem każdego kolejnego estetycznie wypalanego papierosa, ale werbalna więź budowana na ekranie zdecydowanie wzbogaciłaby monotonne monologi strapionych Tunezyjczyków.

Gdy kamera opuszcza meandry ludzkich umysłów oraz przytulnie urządzoną klitkę na dachu, scenariusz splata drogi Selmy i Naima, funkcjonariusza tuniskiej drogówki. Pominę żenujące pierwsze spotkanie owej dwójki, w sumie zakończenie ich scenicznej relacji również. Dlaczego ten wątek nie zakończył się na etapie urzędowych sprzeczek o licencję na wykonywanie zawodu? Przecież konwekcja wakacyjnej obyczajówki wręcz nakazuje autorowi wpleść dla niepoznaki wątek damsko-męski. Koniecznie z przystojnym funkcjonariuszem, który przypadkiem ciągle znajduje się w okolicy…

Mimo że Arab Blues to kolejna francuska komedia, na którą najchętniej pójdą pary lubujące się w kolejnych scenicznych wcieleniach Juliette Binoche, to też obraz, który na pewno wyróżnia się na tle potencjalnej konkurencji, szczególnie w sezonie ogórkowym. Nie jestem w stanie polecić tej niezobowiązującej porcji potencjalnej rozrywki każdemu, ale jeśli Tunezja zajmuje wysokie miejsce w twoim planerze wakacyjnym lub widok Freuda w arabskim fezie wywołuje u ciebie to, co domowa harrisa u konesera pikantnych smaków, to koniecznie idź na Arab Blues

Recenzja

2 Ocena

Moja ocena filmu:

  • Arab Blues
Exit mobile version