BIAŁY, BIAŁY DZIEŃ – recenzja

Skandynawskie plenery od zawsze akcentowały w filmowej przestrzeni poczucie samotności, izolacji i zagubienia. Ciągłe zimno i przeszywający wiatr oraz zmienne, często ponure warunki pogodowe rozbijały się o skały czy góry albo posuwały się zgodnie z ruchami fal bezkresnej masy wodnej. Biały, biały dzień nie należy w tym przypadku do wyjątków, a już samym swoim tytułem komunikuje mocny związek z zawiesinową mgłą, pochłaniającą całe islandzkie obszary. Pomijając natomiast same wizualia, bardzo trudno ukryć pewien fałszywy smaczek tegoż tytułu, gdyż dzieło, o którym przyjdzie mi więcej opowiedzieć, charakteryzuje przede wszystkim mroczna, mroczna treść.

Biały, biały dzień opowiada o losach pewnego starszego mężczyzny o mitycznie brzmiącym imieniu Ingimundur. Stracił on właśnie w wypadku swoją żonę, a przy życiu trzyma go wewnętrzna misja budowy domu i relacja najczystszego typu z jego wnuczką, Idą. Ingimundur próbuje też swoich sił w psychoterapii, a czas wolny spędza na segregacji rupieci, przywołujących dawne wspomnienia, obrazy i zapachy. Wyniki tych działań przynoszą jednak efekt nieco inny od oczekiwanego.

Reżyser Hlynur Pálmason od początku jasno zaznaczał wyraźne kształty, którymi obrysowywał swoją historię. W wywiadach jasno mówił o tym, że tworzy historię o poczuciu straty, o sposobach jej przepracowania, często sięgających całkowitych głębin ludzkiej emocjonalności. Bardzo ważne było dla niego umiejscowienie tej życiowej negocjacji w wyczuwalnej dla widza przestrzeni, której rolę idealnie spełniła opustoszała Islandia. Kluczowe było uchwycenie każdej zmiany atmosferycznej i jej bezpośredni wpływ na akcję – można powiedzieć, że Pálmason przełamuje dwuwymiarowość kadru, ucieka się do czystego spacjalizmu.

Za przykład wystarczy podać główne miejsce akcji, którym jest dom Ingimindura. Nosi on już na swoich fundamentach znamię czasu, z drugiej strony będąc w ciągłej przebudowie. Kurczowo otoczony wodą i górami, nieustannie dręczony opadami zależnymi od poru roku – wciąż uparcie stoi. I to otoczony dzikimi końmi. Przestrzeń filmowa ucieka w rejony dynamizmu, a nawet realizmu magicznego, obciążonego duchami postaci nieobecnych.

W obręby omawianego miejsca akcji wpisany jest biedny protagonista, nie do końca wiedzący, co ma ze sobą zrobić. Emerytowany policjant, którego codzienność wzbogaca jedynie kreatywność wnuczki. Poza nią wertuje wciąż te same przedmioty, ogląda wciąż te same nagrania, remontuje wciąż te same pomieszczenia. Ingimundur najeżdża podczas jazdy samochodem na wielkie kamienie, gra w piłkę, pomimo jakichkolwiek predyspozycji i chęci oraz nieudolnie naśladuje Cliffa Bootha, gdy podczas pracy na dachu przebija sobie młotkiem palec. Unosi się nad nim aura beznadziei i pustki, pomimo faktu, iż nie jest całkowicie samotny. Z Idą spędza całe swoje dnie, reszta rodziny również próbuje go wspierać, a ten dzieli się z nimi swoimi przemyśleniami związanymi z zastaną sytuacją. Co więc jest z nim nie tak? No cóż, przez dużą część seansu próbowałem sobie odpowiedzieć na to pytanie, ale w końcu pewne tropy skierowały mnie na zaskakującą odpowiedź. Biały, biały dzień nie opowiada bowiem o stracie rozumianej jako metafizycznej nieobecności. Jest to przede wszystkim smutny film o potrzebie fizycznego kontaktu z bliską osobą.

Świadczy o tym wiele scen, w których Ingimundur całkowicie obnaża swoje potrzeby. Oglądane nagrania mają najczęściej kontekst erotyczny, wyobrażenia zmarłej żony często eksponują jej fizyczność, a  rozmowy prowadzone z innymi postaciami często uciekają się do moralnej dysputy na temat zdrady, poruszając przy tym wszystkie wstydliwe szczegóły tego aktu. Ingimundur na podstawie tych paru przesłanek i zachowań, konstruuje w swojej głowie pewną sieć niedopowiedzeń, na podstawie której jego działania zaczynają przyjmować formę skrajną, niebezpieczną, mroczną. I tak jak to w skandynawskim kinie bywa, dochodzi do pewnej eskalacji tej złości, płynącej z braku zrozumienia reguł rządzących światem. Jest ona natomiast wygrana o wiele lepiej, niż cała masa punktów kulminacyjnych współczesnego kina, ociekającego bezcelową makabrą. Tutaj, w przeciwieństwie do wielu innych dzieł skandynawskich, wyciągane są jasne wnioski, przyjmujące formę jak najbardziej uzasadnioną, czysto ludzką.

Wiele elementów fabularnych wybrzmiewa jeszcze lepiej dzięki iście festiwalowemu podejściu do tworzenia X muzy, w którym aż roi się od oryginalnych środków artystycznych. Pálmason często w swoim układzie kadru  stawia pojedynczy obiekt w samym centrum obrazu, nie boi się ujęć statycznych, mocno odwołujących się do kultury slow cinema, a montaż potrafi miejscami działać na zasadzie skojarzeniowej, utożsamianej z montażem intelektualnym Wsiewołowoda Pudowkina i Siergieja Eisensteina. Krótko mówiąc, pierwiastek artystyczny ma się w tym filmie bardzo dobrze i nie sprawia wrażenia pretensji. Wszystko zachowane jest w granicach zdrowego rozsądku i balansu.

Wiele razy użyłem już imienia Ingimundur, więc grzechem byłoby niewspomnienie o znakomitym odtwórcy głównej roli, którym jest Ingvar Eggert Sigurðsson. Jego twarz przewinęła się już wiele razy na dalszym planie wielu hollywoodzkich produkcji takich jak Fantastyczne zwierzęta: Zbrodnie Grindewalda (2018), czy Everest (2015), ale dopiero tutaj, na pierwszym planie, widoczny jest pełny rozkwit jego umiejętności aktorskich. Za swoją rolę otrzymał nagrody w Cannes i Transylwanii, a charakteryzuje ją przede wszystkim fałszywy rodzaj spokoju, graniczący ze spektakularnym wybuchem, którego kilkusekundowe objawy dają o sobie znać w filmie. Przygrywająca mu Ída Mekkín Hlynsdóttir wcale nie odstaje i jest przykładem bardzo dojrzale zagranej roli dziecięcej, a jej niewinny płacz wywołał na mnie największe wrażenie od czasów The Florida Project (2017).

Szczerość nordyckiej natury jako środek stylistyczny w opowieści przełamującej pewne schematy opowiadania o samotności. To zdanie zawiera w sobie chyba najwięcej prawdy o Białym, białym dniu. Hlynur Pálmason udowadnia, że medium filmowe nie tylko potrafi dobrze oddać klimat terenu, na którym całość akcji jest rejestrowana, ale i odwrotnie – skały, chłód i mgła są w stanie same opowiedzieć historię niebanalną, sięgającą do najciemniejszych terenów naszej podświadomości. Po raz kolejny więc akcentowana została największa siła kina europejskiego, jaką jest lokalne świadectwo kulturalno-społeczne. Bo nie oszukujmy się, każdy wie, że na Islandii potrafi być zimno, ale to właśnie kino odpowiada nam dlaczego.

ZWIASTUN

Recenzja

3,5 Ocena

Moja ocena filmu:

  • Biały, biały dzień
Exit mobile version