LITOŚĆ – recenzja

Sezon oscarowy dobiegł końca, więc nowa fala premier mniejszych obrazów zalała kina studyjne. Babis Makridis to dla większości świeże nazwisko, ale już na ten moment godne uwagi za sprawą ”Litości”, którą zaprezentował światu podczas zeszłorocznej edycji festiwalu w Sundance. Grek, współpracujący wcześniej z Yorgosem Lanthimosem, którego nazwisko niestety nie wybrzmiało podczas oscarowej gali, przyczynił się do powstania “Lobstera”, co widać w stylistyce jego nowej produkcji, jak i sposobie prowadzenia narracji. Można wysnuć śmiałą tezę, że grecka nowa fala ma się dobrze, ale czy pójście drogą bardziej uznanego na ten moment kolegi jest dobrym krokiem dla Makridisa? 

Z pewnością umieszczenie wyrazistego czterdziestopięciolatka z nienaganną fryzurą oraz pełną gracji manierą i sposobem bycia wyróżnia pełnoprawny debiut reżysera. Główny bohater jest prawnikiem, co więcej kalką ułożonego człowieka. Posiada zdrowego, kochającego syna, uroczego psiego towarzysza i na pierwszy rzut oka całkiem stabilny i monotonny żywot. Pierwotny ład zachowany w jego życiu wywraca wypadek samochodowy żony i wprowadzenie jej w stan śpiączki. Bohater z trudem przyzwyczaił się do zaistniałej sytuacji przy tym popadając w dość niekonwencjonalne uzależnienie. Pod nieobecność małżonki prawnik mógł liczyć na poranne ciasto od sąsiadki czy miłą, krzepiącą serce rozmowę z przyjacielem prowadzącym pralnię chemiczną, którą często odwiedzał, by zachować pozory prestiżu i nienaganności własnego fachu. Każde okazanie bohaterowi tytułowej litości było przerywane swoistym interludium prowadzonym przez antyczny chór. Zabieg ten podkreśla patetyczność całego filmu, którą twórca zgrabnie przekształca w humor charakterystyczny dla czarnej komedii. Te podniosłe momenty mają jednak swój koniec. Żona bohatera powraca do zdrowia, znowu drastycznie odmieniając zestaw jego męskich przyzwyczajeń. Prawnik nie mogąc pogodzić się z tym faktem, za wszelką cenę próbuje utrzymać poprzedni stan rzeczy, by chwile błogiego współczucia mogły mu dalej towarzyszyć. Niestety, po pewnym czasie prawda o kondycji współmałżonki wychodzi na jaw, więc charakter Makridisa musi posuwać się do coraz bardziej radykalnych kłamstw i działań, by zaspokoić głód brakującego uczucia. 

Reżyser, pozbawiając postaci konkretnych imion stworzył uniwersalny obraz upadku człowieka. Upadku bolesnego, naznaczonego codziennymi porannymi łzami i sztucznymi uśmiechami do kolegów z pracy. Nie popadając w banał, poprzez gatunkową groteskę uwypukla swoistą tragedię bohatera. Widać jednak patrząc na całokształt pracy Makridisa, że skorzystał ze sprawdzonych rozwiązań, zaaplikowanych wcześniej przez Lanthimosa. Charakterystyczne przedstawienie uczuć (kino lekkiego dyskomfortu), długie, minimalistyczne i przy tym bardzo niewygodne kadry czy sama stylistyka bardzo przypomina produkcje bardziej doświadczonego już Greka, co obrazuje jak ogromny wywarł wpływ na rodzimą kinematografię.  

Film przesiąka patosem nie popadając przy tym w pastisz gatunkowy. Wręcz przeciwnie, zgrabnie żongluje czarnym humorem, który rozbija lekko zesztywniałą, fabularną bryłę. Kolejne dźwięki mozartowskiego Requiem, kontrastują z często tak irracjonalnymi, że aż zabawnymi pomysłami głównego bohatera. Ścieżka dźwiękowa utworzona poprzez połączenie muzyki klasycznej i kompozycji z udziałem chóru, idealnie uzupełniła kinematografię – białe detale, panoramiczne obrazy greckiej natury, a przede wszystkim zbliżenia ukazujące emocje prawnika. 

Makridis zbudował ujmującą, lecz bezpieczną historię. Fani Lanthimosa wyjdą zadowoleni, lecz dostaną więcej tej samej dawki budzącego niepokój i wywołującego refleksję „slow cinema”. Natomiast dla widza w ogólnym odbiorze to solidne studium męskich przywar i zachowań, świetnie ilustrujące upadek człowieka, osnuty mocną satyrą. 

ZWIASTUN

 

Recenzja

4 Ocena

Moja ocena filmu:

  • ocena
Exit mobile version