MANK – recenzja

Najnowszy obraz Davida Finchera już przed premierą wynoszony był do rangi jednego z najważniejszych filmów tego roku. Opowieść o Hollywood lat 30. i kulisach powstania Obywatela Kane’a rzeczywiście daje spore pole do popisu. Seans Manka przypomina jednak oglądanie modelu miasteczka w szklanej kuli. Jest ładnie, zręcznie, autorsko, ale w sumie nie wiadomo, czemu to wszystko ma służyć.

Autorem scenariusza do filmu jest nieżyjący już ojciec Davida Finchera, Jack. W latach 90. zainspirował się esejem amerykańskiej krytyczki filmowej, Pauline Kael, która w obszernej pracy analizowała kontrowersje związane z autorstwem scenariusza do Obywatela Kane’a. Do momentu wydania publikacji ten kamień milowy w dziejach kinematografii uznawany był za autorskie dzieło Orsona Wellesa. Młody twórca wyreżyserował i wyprodukował film, a także zagrał w nim główną rolę. Niewątpliwie prace nad scenariuszem prowadził z Hermanem Mankiewiczem, ale ilość wkładu twórczego każdego z nich stała się kwestią sporną. Po solidnej batalii autorstwo przypisano obu twórcom wspólnie dostali też Oscara. Kael w swojej pracy dowodziła jednak, że wkład Wellesa był niewielki, a za właściwego autora scenariusza należy uznawać Mankiewicza.

Dla Fincherów historia ta stała się punktem wyjścia do ukazania cynicznych mechanizmów przemysłu filmowego, obnażenia związków Fabryki Snów i polityki, a także podkreślenia roli, jaką kino odgrywa w kształtowaniu rzeczywistości. Orson Welles (Tom Burke), znając konfliktowość i alkoholizm Mankiewicza (Gary Oldman), wysyła go do domku za miastem, w którym, pod opieką pielęgniarki i sekretarki, ma w dwa miesiące ukończyć planowany scenariusz. Sceny pracy nad tekstem przerywane są przez obszerne retrospekcje ukazujące losy scenarzysty w Hollywood lat 30. Towarzyszy mu rój mniej lub bardziej znanych postaci, zarówno tych brylujących przed kamerą, jak i tych skrytych zwykle po jej drugiej stronie. Oprócz Wellesa pojawiają się słynni producenci: David Selznick (Toby Leonard Moore) i Louis B. Mayer (Arliss Howard), aktorka Marion Davis (Amanda Seyfried), potentat prasowy William Randolph Hearst (Charles Dance), brat Hermana, reżyser Joseph Mankiewicz (Tom Pelphrey), pisarz Upton Sinclair (Bill Nye) i wielu, wielu innych.

Stworzony w czerni i bieli obraz przenosi widza w sam środek złotej ery Hollywood. Fincher bezbłędnie cytuje sposób kadrowania i montażu tamtych czasów, nonszalancko przywołując chwyty, którymi zasłynął Obywatel Kane. Trudno się nie uśmiechnąć, widząc chociażby zrealizowane z niskiego kąta ujęcia obejmujące sufity nad głowami bohaterów – te ,,słynne sufity”, którymi Welles niegdyś tak zaskoczył hollywoodzkich producentów. Retro estetykę dopełnia wspaniały światłocień – miękki blask malarsko okalający twarze aktorów czy smużki światła łagodnie przecinające mrok. Do tego migające w prawym górnym rogu kółko zmiany taśmy i ten charakterystyczny dźwięk rodem ze starego kina…

Mank jest filmem bardzo hermetycznym, wymagającym dobrej orientacji w filmowym, politycznym i społecznym świecie lat 30. i 40. W spienionym potoku nazwisk, imion i przywoływanych od niechcenia wydarzeń można wręcz utonąć. Przed seansem warto doczytać historię Hermana Mankiewicza i poznać niuanse prac nad Obywatelem Kanem, metoda narracyjna zastosowana przez Finchera nie ułatwia bowiem orientacji w temacie. Mank cechuje się nielinearnością i dużą dygresyjnością – podobnie jak film Orsona Wellesa, składa się raczej z luźno połączonych obrazów aniżeli jednolitego ciągu zdarzeń. Nie da się pokazać czyjegoś życia w dwie godziny, można jedynie stworzyć impresję, rzuca Mankiewicz, odpierając zarzuty o zagmatwaną konstrukcję swego scenariusza. Zdaje się, że podobna idea przyświecała Fincherowi, który zamiast klasycznej struktury, zaproponował swobodne falowanie opowieści, zamiast superprodukcji – antyblockbuster.

Choć trudno nie docenić filmu Finchera za stronę wizualną i solidne aktorstwo, oglądając go nie miałam poczucia obcowania z arcydziełem. Mank jest nieco baśniowy, trochę przekorny, z pewnym wdziękiem lekceważy schemat biopiku, ale trudno uznać go za obraz nowatorski, przenikliwy czy choćby wciągający. Mimo że poruszane w nim tematy kryzysu ekonomicznego, cynizmu wielkich wytwórni filmowych czy nieetycznych praktyk wobec pracowników nieźle rezonują ze współczesnością, ostatecznie Fincher nie mówi przecież nic nowego. Film sprawia dziwnie jałowe wrażenie, tonie w dłużyznach i męczących dialogach, dryfuje bez celu. Nie tego się spodziewałam.

Recenzja

3 Ocena

Moja ocena filmu:

  • Mank
Exit mobile version