MARIA, KRÓLOWA SZKOTÓW – recenzja

Biografia Marii I Stuart jest na tyle interesującą, że niejednokrotnie próbowano ją zaadaptować na potrzeby kina oraz telewizji. Wcześniej powstały dwa, niezbyt dobrze przyjęte, filmy, a także zakończony dwa lata temu serial telewizji CW o jej nastoletnim życiu, który cieszył się dosyć dużą popularnością. Na kolejną ekranową inkarnację Marii nie trzeba było długo czekać, gdyż w polskich kinach już teraz można zobaczyć wcielającą się w nią Saoirsę Ronan w brytyjskim filmie debiutującej reżyserki Josie Rourke. Chociaż nie jest to obraz zły, to zdecydowanie również w tym przypadku nie udało się w pełni wykorzystać potencjału tkwiącego w historii tej postaci.

Akcja filmu zaczyna się w 1561 roku, kiedy w wieku 19 lat, po śmierci pierwszego męża, Maria wróciła z Francji do Szkocji, gdzie do tej pory w jej imieniu rządził jej przyrodni brat. Sytuacja w na terenie obecnej Wielkiej Brytanii nie była wtedy łatwa, a szczególnym utrudnieniem dla królowej Szkotów były spory na tle religijnym – jako katoliczka od początku nie cieszyła się poparciem wśród protestanckich lordów. Z kolei Elżbieta I (grana przez Margot Robbie), królowa Anglii i Irlandii, widziała w Marii zagrożenie dla swojego panowania. Liczyła na to, że proponując jej małżeństwo z jednym z angielskich hrabiów, będzie mogła ją kontrolować i w ten sposób unieszkodliwić. Maria odrzuciła tę propozycję, bojąc się utraty niezależności i wyszła za innego Anglika – swojego kuzyna Henryka Stuarta. Ta decyzja rozwścieczyła nie tylko Elżbietę, ale też dużą część Szkotów, małżeństwo z katolikiem wywołało bowiem bunt protestantów.

Chociaż ogólny zarys fabuły wygląda dobrze, to niestety gdy przyjrzymy się scenariuszowi bliżej, okazuje się, że posiada wiele wad. Kiedy główną bohaterką jest królowa, to trudno uniknąć bardzo oficjalnego i często podniosłego tonu wypowiadanych zdań, ale w tym przypadku w wielu momentach dialogi brzmiały bardzo sztucznie. Efektem ubocznym braku niezobowiązujących rozmów pomiędzy postaciami jest fakt, że trudno nadać im charakter, który przebijałby się ponad oficjalne formuły, przez co jedyną cechą ogromnej większości osób w tym filmie jest ich wyznanie. Nawet przyrodni brat Marii, czyli jeden z głównych bohaterów, jest całkowicie pozbawiony cech charakterystycznych. Największym problemem okazuje się jednak obraz Marii, jaki twórcy prezentują nam podczas seansu. Jest ona męczennicą, cierpiącą przez swoją odwagę i moralną doskonałość, a wszystkie kwestie sporne dotyczące życia prawdziwej królowej Szkotów zostały pokazane tak, żeby na jej charakterze nie pojawiła się nawet najdrobniejsza rysa. Najgorzej wyglądało pod tym względem ostatnie kilkanaście minut, kiedy w dużych ilościach pojawia się patos, a film nawet nie udaje, że jest czymś innym, niż laurką na cześć tej postaci.

Na tym większe słowa uznania zasługuje Saoirse Ronan. Jak nietrudno się domyślić, dostała tutaj zupełnie inną rolę niż w zeszłorocznej „Lady Bird”, a mimo to wypada równie autentycznie i bardzo długo udaje się jej odwracać uwagę widza od tego, że jej postać w tym filmie nie jest tak naprawdę człowiekiem, a uosobieniem wszelkiego dobra. Nie jestem jednak aż tak entuzjastycznie nastawiony do roli Margot Robbie, chociaż dużo w tym winy czynników od niej niezależnych. Dostała tylko jedną naprawdę ważną scenę, a przede wszystkim jej postać, czyli Elżbieta I, irytowała swoim postępowaniem. W każdej kolejnej scenie zachowywała się sprzecznie z tym, co pokazała wcześniej i aż do końca filmu nie udało mi się zrozumieć, jakie były motywacje popychające ją do konkretnych czynów. Mam nawet wrażenie, że sama Robbie nie do końca rozumiała swoją postać. Nie mógłbym sobie darować, gdybym nie wspomniał o jeszcze dwóch aktorach, mianowicie Davidzie Tennancie i Guyu Pearsie – to paradoks, że w filmie o niezbyt dużym budżecie zatrudniono ich do tak małych ról, że podczas oglądania nawet nie zwróciłem na nich uwagi.

Z tego, co piszę, może się wyłaniać obraz bardzo słabej produkcji, ale jest kilka aspektów, które „Marię…” ratują, więc najwyższy czas wspomnieć również o nich. Po pierwsze, wspaniałe zdjęcia, zarówno te pokazujące krajobrazy Szkocji, jak i kręcone w pomieszczeniach, z których część wyglądała na oświetlone tylko za pomocą świec. W niczym nie ustępowały one niektóre filmom nominowanym do tegorocznych Oscarów. Nie zawiodła też muzyka Maxa Richtera, która była prawdopodobnie najbardziej zapadającym w pamięć elementem tego seansu. Nie sposób też nie wspomnieć o dwóch nominacjach do Oscarów: za charakteryzację oraz kostiumy, które wydają mi się być w pełni zasłużone. Pojawiło się też kilka wątków, które w produkcji dziejącej się w tych czasach nie były oczywiste, a w tym filmie miały potencjał. Niestety, na potencjale się jednak skończyło, bo żaden z nich nie został dobrze poprowadzony od początku do końca.

Jeśli zdecydujecie się zobaczyć „Marię…” w kinie, to prawdopodobnie nie wyjdziecie wstrząśnięci tą historią, nie jest ona bowiem angażująca. Wątpię nawet, żebyście mieli ochotę na własną rękę doczytać coś o Marii I Stuart, ale mimo wszystko, jeśli lubicie dramaty historyczne, nie powinny to być stracone dwie godziny. Zdjęcia i gra aktorska wynagradzają nie najlepsze dialogi, a całość, pomimo braku scen batalistycznych i niezbyt wysokiego tempa, mnie osobiście się nie dłużyła. Tylko nie oczekujcie rzetelnej biografii, bo temu obrazowi zdecydowanie bliżej jest do hagiografii.
 

ZWIASTUN

 

Recenzja

2,5 Ocena

Moja ocena filmu:

  • ocena
Exit mobile version