PORTRET KOBIETY W OGNIU – recenzja

Sen, którego wcześniej nie znałem

Delikatny niczym aksamit pocałunek w policzek. Oczy szeroko otwarte. Ktoś zmienił mój sposób postrzegania świata. Stałem się kobietą.

Niestety magia Céline Sciammy nie trwała zbyt długo. Sen o zmysłowości, przepełniony jakąś egzotyczną odmianą uczucia, którego wcześniej nie znałem, rozpadł się. Marzenie, o którym wcześniej nie wiedziałem, opuściło mnie. Zabiła je codzienność. 
———
W dobie cyfryzacji, ciągłej analizy i optymalizacji uczucia schodzą na dalszy plan. Nawet sztuka czasami wpychana jest na siłę w te kalkulacyjne okowy. Dzieło staje się zbiorem punktów w przestrzeni, a doświadczeni ludzie dzierżący notesy starają się rozłożyć je na składowe, zapominając o jego duszy. 

Dlatego canneńskie objawienie, obraz Céline Sciammy – Portret kobiety w ogniu – jest dla mnie tak ważny. To kompletna audiowizualna podróż, grająca na emocjach widza. Każdy nawet drobny gest Heloizy (Adele Haenel) czy Marianne (Noemi Merlant) obrazuje więcej, niż jesteśmy w stanie zobaczyć. Historia, która zyskuje drugi wymiar. Wymiar, o którym często zapominamy, subiektywizujemy i boimy się przez to, że obnaża naszą ludzką wrażliwość. 

Nie należy więc od niego uciekać. Najlepszym remedium na strach będzie odrobina wiary i przeniesienie się do drugiej połowy XVIII wieku, na francuską prowincję. Na początku z bezmiaru wód wyłoni się postać Marianne – malarki o delikatnej cerze i zapadającym w pamięć spojrzeniu. Przypływa, by namalować portret Heloizy – damy wywodzącej się z arystokratycznego rodu. Blondynki o ostrych rysach, delikatnych ustach i nieposkromionym temperamencie, który nieskutecznie próbuje okiełznać jej matka, swatając córkę z obcym prominentem. Bunt Heloizy utrudnił pierwszy planowany portret, dlatego Marianne została jej przedstawiona jako partnerka do spacerów. 
———
Bieg w nieznane. Wolność. Obraz wyzwolenia, który spowija strach. Nagle Heloiza, zatrzymując się tuż przed krawędzią klifu, spogląda pierwszy raz na Marianne. W tym momencie Sciamma zaczyna malować swój Portret. Pełen jest on wdzięku, zmysłowości i pikanterii. Przedstawia się w symetrycznych kadrach, zestawieniach charakterów. Objawia się jako puenta zakazanej miłości i uczucia silniejszego niż wszystkie unormowane archetypy. 

Portret ten składa się z kilku unikalnych obrazów, które każdy selekcjonuje w odmienny sposób. Kolejnym po biegu czy ucieczce, który pozostał na długo w mojej pamięci, był nakreślony sceną, w której Heloiza postanowiła pozować pierwszy raz Marianne. Długie ujęcia, żmudne pociągnięcia pędzlem, zmiany perspektywy. Później bohaterki wytykające sobie nawzajem własne przyzwyczajenia. Zbliżenie, detal, a gdzieś w tle ma miejsce jakiś mistyczny rytuał, który utrzymuje pożądanie w subtelnych ryzach. Sciamma omija nachalne zagrywki, przez cały czas okrywając całą relację odrobiną tajemnicy, która jest skwapliwie odkrywana przez kolejne spojrzenia bohaterek.

Kulminacyjnym obrazem stał się tytułowy portret kobiety w ogniu. Płonący materiał sukni Heloizy, w tle niewieści chór tworzący podniosłą atmosferę. Gorejący płomień ogniska staje się metaforą relacji dwóch bohaterek. To wszystko przemawia do widza własnym metafizycznym językiem, wolnym od ograniczeń interpretacyjnych. Dla kogoś pomijającego wymiar uczuciowy może wydawać się to pustą egzaltacją. Próbą wymuszenia czegoś autentycznego. Dlatego warto na chwilę zapomnieć. Udać się na długi spacer wraz z Heloizą i Marianne. Wsłuchać się w eufonię morskich fal, by ostatecznie ujrzeć symbiozę ludzkich ciał i dusz.

Na finalnym płótnie reżyserka maluje własną wersję Orfeusza i Eurydyki, mitologizując całą opowieść. Intensywność niezdefiniowanej miłości, zmierzającej nieubłaganie do końca, gra pierwsze skrzypce. Godziny dzielą bohaterki od powrotu do właściwych społecznie im ról, kończąc ich utopijną podróż. Czuć niespełnienie, może lekki zawód ubrany w nieco przerysowaną, choć niepsującą ostatecznego wydźwięku, analogię do antycznych kochanków.
———
Przeniosłem się i ja. Do wymiaru, gdzie myśli się wierszem, a słowa same z siebie stają się aforyzmami. Sciamma ukradła moje serce, ale przywróciła wiarę. Wiarę w to, że kino na zawsze pozostanie czymś więcej. Czymś, czemu można oddać życie, by zgłębiać jego tajemnice. Nieograniczonym zbiorem przeżyć niepodlegającym żadnej racjonalizacji. Intymną przestrzenią, w której myśli, słowa i uczucia składają się w definiujące nas pejzaże. A może Portrety… 

ZWIASTUN

 

Recenzja

5 Ocena

Moja ocena filmu:

  • Portret kobiety w ogniu
Exit mobile version