POWRÓT – recenzja

Ula (San­dra Drzy­mal­ska) to 19-let­nia dziew­czyna z małego mia­steczka, która zaśle­piona pierw­szą nasto­let­nią miło­ścią, rzuca wszystko i zupeł­nie z dnia na dzień wyjeż­dża razem z chło­pa­kiem do Nie­miec. Ten jed­nak nie oka­zuje się czu­łym, pierw­szym kochan­kiem wpro­wa­dza­ją­cym dziew­czynę w świat miło­snych doznań, lecz selek­cjo­ne­rem wer­bu­ją­cym panienki do agen­cji towa­rzy­skich. Zamiast czu­ło­ści trak­tuje więc dziew­czynę prze­mocą fizyczną i zmu­sza­niem do pro­sty­tu­cji. Po dwóch latach hor­roru, niczym córka mar­no­trawna Ula wraca do domu. To zabu­rza spo­kojne życie lokal­sów.

Mag­da­lena Łazar­kie­wicz na kilka lat odsu­nęła się w fil­mowy cień. Jej ostatni film pt. Mara­ton tańca swoją pre­mierę miał w 2011 roku. W tym­cza­sie autorka reali­zo­wała dla TVP misyjny serial Głę­boka woda i to wła­śnie w trak­cie pracy nad tym pro­jek­tem tra­fiła na sprawę, która stała się pod­stawą sce­na­riu­sza Pow­rotu. Autorka debiu­tanc­kiego Przez dotyk adap­tuje więc praw­dziwą histo­rię po raz kolejny się­ga­jąc do este­tyki kina kobiet. Jed­nak w prze­ci­wień­stwie do boha­te­rek gło­śnego debiutu reży­serki w Pow­ro­cie dotyk nie przy­nosi uko­je­nia, szansy na lep­sze. Jest za to mecha­ni­zmem opre­sji i gwałtu. Główna boha­terka bowiem nie ma szansy doznać cie­pła ani ze strony rodziny, która z jej zagi­nię­ciem pora­dziła sobie dość pro­sto sta­wia­jąc na niej krzy­żyk – dosłow­nie i w prze­no­śni, ani ze strony Leszka (Bar­tosz Gel­ner), chło­paka, który wie­lo­krot­nie znę­cał się nad nią nie tylko poprzez kup­cze­nie jej cia­łem. Męż­czyźni w Pow­ro­cie są syno­ni­mem hasła, które stało się niemal kolo­kwia­li­zmem – Zły dotyk boli przez całe życie. Ich bru­tal­ność przed­sta­wia się nie tylko poprzez postać graną przez Gel­nera, lecz zdaje się potwier­dzać w posta­wach sto­su­ją­cego prze­moc psy­chiczną i fizyczną ojca (Miro­sław Kro­piel­nicki), czy pró­bu­ją­cego pod­po­rząd­ko­wać sobie kobiety wujka (Tomasz Sob­czak). Tym jed­nak, co czyni film Łazar­kie­wicz szcze­gól­nie cie­ka­wym jest kon­tekst w jakim roz­grywa się oso­bi­sta tra­ge­dia boha­terki. Dziew­czyna pocho­dzi bowiem z małej miej­sco­wo­ści w któ­rej głów­nym spo­iwem spo­łecz­no­ści jest reli­gia. Nie ina­czej sytu­acja przed­sta­wia się w jej domu rodzin­nym. Naj­bliż­sza rodzina San­dry nie jest bowiem w sta­nie przy­sto­so­wać się do zmian jakie zaszły w dziew­czy­nie, a jedy­nym roz­wią­za­niem jej nie­przy­sta­wal­no­ści wydaje się im zawie­rze­nie córki Bogu. To rodzi natu­ralne sko­ja­rze­nia z gło­śną w ostat­nim cza­sie pro­duk­cją Woj­cie­cha Sma­rzow­skiego. I tak jak w Kle­rze reli­gia ist­nieje tu tylko po to, by uka­zać to, co czyha pod powierzch­nią. By na widok publiczny wysta­wić hipo­kry­tyczne ciało naro­do­wej reli­gii. Kler jed­nak sku­pia się na uka­za­niu innego pro­blemu spo­łecz­nego porzu­ca­jąc tak atrak­cyj­nie zde­kon­stru­owany przez Łazar­kie­wicz obraz spo­łecz­no­ści. Brak mu także oso­bi­stej per­spek­tywy przy­bra­nej przez reży­serkę. Zde­cy­do­wa­nie lep­szym porów­na­niem wydaje się więc film z nieco dal­szego, bowiem duń­skiego podwórka. Polo­wa­nie Tho­masa Vin­ten­berga opo­wiada histo­rię męż­czy­zny, który zostaje nie­słusz­nie oskar­żony o mole­sto­wa­nie sek­su­alne nie­let­nich. Jed­nak fakt jego nie­win­no­ści nie ma wiel­kiego zna­cze­nia dla her­me­tycz­nie zamknię­tej spo­łecz­no­ści w któ­rej żyje. Ana­lo­gicz­nie więc do głów­nego boha­tera dra­matu Duń­czyka, boha­terka filmu Łazar­kie­wicz staje się bez­bron­nym świad­kiem powol­nego pro­cesu odrzu­ce­nia jej przez naj­bliż­sze oto­cze­nie – jedyną deskę ratunku, któ­rej mogła się chwy­cić. A oto­cze­nie ma twa­rze – sąsia­dów, rodzi­ców, chrze­ści­jan.

Mimo, iż Łazar­kie­wicz każ­do­ra­zowo odże­gnuje się od wpi­sa­nia jej w kanwę kina femi­ni­stycz­nego, czy wężej – kina kobiet, ciężko uwie­rzyć, iż reży­serka czer­pie z zało­żeń tych nur­tów nie­świa­do­mie. Pow­rót to bowiem nie tylko hasło pom­pa­tycz­nie wiesz­czące prze­bu­dze­nie się autorki z fil­mo­wego nie­bytu, lecz także opo­wieść o tym jak prze­szłość defi­niuje być albo nie być jesz­cze nie kobiety, lecz także nie dziecka – nasto­latki, która powinna plot­ko­wać z przy­ja­ciół­kami miast być nazna­czona pięt­nem tak dra­ma­tycz­nego gwałtu na jej ciele i psy­chice. Wszystko to dzieje się ana­lo­gicz­nie do tytułu debiutu reży­serki prze­łomu – przez dotyk. I w tym sfor­mu­ło­wa­niu można zawrzeć całą este­tykę fil­mową Łazar­kie­wicz. Film mimo, iż zawie­ra­jący nieco utar­tych roz­wią­zań fabu­lar­nych (motyw dłoni, nić poro­zu­mie­nia z dziec­kiem) jest dość spójny sce­na­riu­szowo, a ilość dra­maturgii nie przy­pra­wia o zawrót głowy, prze­sadę czy nie­smak. Zamknię­tej w sobie pro­ta­go­ni­stce, z którą sto­sun­kowo łatwo się utoż­sa­mić nad­pro­gra­mo­wego sznytu dodaje bra­wu­rowa gra absol­wentki kra­kow­skiej PWST, która wyjąt­kowo prze­ko­nu­jąco wcie­liła się w rolę San­dry przy­wo­dząc na myśl nurt metody. Pow­rót Mag­da­leny Łazar­kie­wicz to zde­cy­do­wa­nie jeden z lep­szych „come­bac­ków” w ostat­nim cza­sie, udo­wad­nia­jący iż reży­serka nie bez powo­duje zaj­muje czo­łowe miej­sce wśród żeń­skich przed­sta­wi­cie­lek pol­skiej kine­ma­to­gra­fii. Nie­za­leż­nie od upływu czasu i przed­sta­wianej histo­rii potrafi bowiem do głębi poru­szać.

ZWIASTUN

Recenzja

4,5 Ocena

Moja ocena filmu:

  • ocena
Exit mobile version