AD ASTRA – recenzja

Jądro ciemności w kosmosie

Droga tego filmu na ekrany kin nie była łatwa. Początkowo premiera miała odbyć się w styczniu tego roku, twórcy jednak, po bardzo słabym odbiorze widzów podczas pokazów testowych, zdecydowali się na obszerne dokrętki. Na tamtym etapie trudno było spodziewać się artystycznego sukcesu. Zachwycony prawdopodobnie nie był też Disney, który po przejęciu 21st Century Fox nie poświęcił wielu środków na promocję produkcji Jamesa Graya. Ta decyzja nie dziwi – dostaliśmy bowiem film oryginalny, lecz kompletnie niewpisujący się w trendy panujące w obecnym kinie wysokobudżetowym, a w dodatku niełatwy do zaklasyfikowania. Chociaż trudno ocenić, komu bardziej przypadnie do gustu całokształt – odbiorcom gustującym w science-fiction czy może dramatach obyczajowych – to każdy wyjdzie zachwycony przynajmniej niektórymi jego składowymi.

Jedną z nich jest z pewnością wykreowanie świata bliżej nieokreślonej, oddalonej od nas prawdopodobnie o kilkadziesiąt lat przyszłości. Jest to, moim zdaniem, najbardziej realistyczna wizja, jaką do tej pory widziałem w filmach lub serialach. Zamiast podróży po innych układach planetarnych udało się „zaledwie” skolonizować Marsa. Poszukiwania życia pozaziemskiego wciąż trwają i pomimo upływu czasu są na podobnym poziomie zaawansowania, co obecnie. Zamiast agencji rządowych branżą kosmiczną zajmują się prywatne firmy, oferujące loty na Księżyc, gdzie wybudowano już nawet galerię handlową, ale oddalenie się od centrum grozi atakiem ze strony księżycowych piratów.

Nie wszystkie szczegóły zostały jednak tak starannie dopracowane. Zabrakło pokazania działania sprzętu, z którego korzystają astronauci, dzięki czemu wiadomo byłoby, co się w danej chwili dzieje i co są w stanie zrobić bohaterowie. Czasami zmieniają się zasady działania grawitacji oraz przemieszczania się w przestrzeni kosmicznej. Zdecydowanie najbardziej absurdalna jest jednak scena, w której gdzieś pomiędzy Księżycem a Marsem statek kosmiczny zostaje zaatakowany przez… małpy, które najwyraźniej umiejętność przeżycia w próżni opanowały dużo lepiej niż ludzie. Chyba nie muszę wyjaśniać, jak bardzo nie pasuje ona do poważnego tonu filmu i jak bardzo niedorzeczne wydaje mi się to, że ktoś uznał jej nakręcenie za dobry pomysł.

Nieprzypadkowo w ogóle nie wspomniałem do tej pory o fabule, bowiem podczas oglądania seansu dużo bardziej interesowała mnie właśnie kreacja świata oraz strona techniczna. W końcu muszę przejść jednak do samej historii: główny bohater, astronauta Roy (Brad Pitt) zostaje wysłany przez swoich pracodawców na Marsa, by stamtąd spróbował nawiązać kontakt ze swoim zaginionym ponad dwadzieścia lat wcześniej ojcem, który znajduje się w okolicach Neptuna i prawdopodobnie wywołuje wyładowania energetyczne, które spowodowały śmierć tysięcy ludzi na Ziemi. Cała podróż jest dla niego okazją do uporania się z przeszłością, a zwłaszcza swoim trudnym stosunkiem do rodzica – słynnego astronauty, na którym wzorowało się wielu ludzi, z którymi obecnie pracuje Roy. Podobnie jak w Jądrze ciemności, także tutaj główny bohater z każdą rozmową coraz więcej dowiaduje się o tajemniczej, niebezpiecznej i owianej legendą postaci (w tym przypadku jego tacie), która znajduje się na końcu jego drogi, więc ostatecznie jest w stanie jako jedyny w pełni zrozumieć przesłanki stojące za jego działaniami. Tego wątku, czyli zmieniającego się stosunku Roya do ojca oraz jego przemyśleń na temat swojego życia, niestety nie udało się w całości poprowadzić w przekonujący sposób, brak głębi próbowano ukryć coraz bardziej patetycznymi monologami głównego bohatera. Trzeci akt wypada przez to zdecydowanie najgorzej. Emocjonalnego bagażu dodaje jednak filmowi fantastyczna (a przy tym w niczym nieprzypominająca tej z Pewnego razu… w Hollywood) rola Brada Pitta, który jako wycofany, nieokazujący emocji i potrafiący zachować spokój nawet w ekstremalnych sytuacjach astronauta wypada lepiej niż specjalista od tego typu postaci, Ryan Gossling w zeszłorocznym Pierwszym człowieku. W bardziej emocjonalnym odbiorze pomaga też jak zawsze bardzo dobra, chociaż tym razem momentami zbyt podobna do tej spotykanej w innych filmach tego gatunku, muzyka Maxa Richtera.

Na szczęście scenariuszowe mielizny w pełni wynagradza strona techniczna, dzięki której można by wyjść z tego filmu zadowolonym, nawet całkowicie ignorując wszystkie dialogi. W tej kwestii nie da się praktycznie niczego zarzucić: nieliczne sceny akcji, zwłaszcza ucieczka przed piratami, są na poziomie najlepszych blockbusterów i zapierają dech w piersiach (czasem całkiem dosłownie, osobom z lękiem wysokości polecam spóźnić się kilka minut na seans), nawet jeśli widz nie jest zaangażowany emocjonalnie w całą historię. Księżyc jeszcze nigdzie nie został tak pięknie przedstawiony, a sceny spacerów kosmicznych udało się pokazać tak, by nie wywoływały poczucia znużenia bardzo niskim tempem. Wrażenie immersji potęgował dźwięk, zwłaszcza wszystkie strzały, huki i trzaski, które do wręcz niepokojącego stopnia sugerowały, że razem z bohaterami filmu jesteśmy w niebezpieczeństwie.

Liczne niedociągnięcia, które w Ad Astrze dostrzegłem, zdecydowanie przegrywają z pozytywami, bo kiedy ta produkcja robi coś dobrze, to jest w tym naprawdę bliska perfekcji. Świetny przykład bardzo dobrego filmu na podstawie, co najwyżej, średniej historii. Idźcie i podziwiajcie wykreowany świat, bo samo to wystarczyło mi, żeby przez dwie godziny ani przez chwilę się nie nudzić.

ZWIASTUN

Recenzja

4 Ocena

Moja ocena filmu:

  • Ad Astra
Exit mobile version