EMA – recenzja

Mijają kolejne niezbyt owocne miesiące dla branży kulturalnej. Żywot kinomana został mocno ograniczony, zepchnięty do fotela. Wszyscy entuzjaści letnich nowohoryzontowych spotkań są niepocieszeni zmianą daty festiwalu. Na otarcie łez Nowe Horyzonty organizują skromne tournée po wybranych kinach w Polsce, w których szczęśliwcy zobaczą Przynętę Marka Jenkina (zwycięzca ostatnich NH), Liberté, czyli kolejny kostiumowy wybryk Alberta Serry oraz Emę – neonowe szaleństwo Pabla Larraina skąpane w rytmach reggaetonu.

Film Chilijczyka startował rok temu w wyścigu po weneckiego Złotego Lwa, by kilka miesięcy później ukazać się w zagranicznych kinach i serwisie Mubi, gdzie dalej jest dostępny w brytyjskiej bibliotece strony.

Ema (Mariana Di Girolamo) to sceniczne uosobienie życia. Tancerka z krwi i kości, dla której taniec to najważniejszy środek ekspresji. Wigor i pasja wylewają się z ekranu z każdym jej krokiem, wytwarzając ogromne pokłady niespaczonej emocją energii witalnej.

Larrain wykorzystuje magnetyzm sceniczny Emy, przekazując jej wszystkie audiowizualne narzędzia, by prawdziwie zaakcentować jej wyjątkowe cechy. Kolor i dźwięk współgrają, przenikają się, błądzą. W istocie tworzą krwiobieg dzieła, pulsującą machinerię napędzaną przez życiodajną esencję, którą tworzy bohaterka.

Nie od razu jednak dane nam jest poznać jej prawdziwe oblicze. Z początku przygnieciona szarością urzędów, próbuje odzyskać adoptowanego syna. Nie wiemy do końca, co się stało. Scenarzyści (Guillermo Calderón i Alejandro Moreno) wrzucają widza bezpardonowo w sam środek rodzinnego dramatu. Gaston (Gael García Bernal), partner Emy, nie może pogodzić się z faktem, że Polo nie jest już z nimi, za co obwinia tancerkę. Ich relacja – wyjątkowo burzliwa – angażuje również ich życia zawodowe, ponieważ ojciec chłopca pracuje jako choreograf.

Kolorystycznie są przeciwieństwami. Ona uosabia intensywny róż, chłodną, acz zmysłową czerwień. On za to wygląda nienaturalnie w pulsującym szkarłacie, uosabiając przeszywający, pełny melancholii błękit. Pomijając chromatyczne zagrywki scenografów, Ema i Gaston są jak ogień i woda. On próbuje ściągnąć ją na ziemię, ostudzić jej zapędy. Ona chce spalić otaczający ją świat.

Literalnie wykrada miotacz ognia z hali ćwiczeniowej (arkana latynoskiego tańca nie są mi do końca znane) i postanawia naznaczyć władanym przez nią żywiołem elementy miejskiej scenografii. Podczas jednego z nocnych wypadów z grupą przyjaciółek z pracy, postanawiają spalić auto jednej z nich. W związku z „malutkim lokalnym pożarem” Ema poznaję Anibala (Santiago Cabrera) – strażaka, ale też barmana z pobliskiego lokalu. Można powiedzieć, że znajomość zapoczątkowana przez ogień, zachowała swoją specyfikę, gdyż Ema po ucieczce od Gastona zaczyna widywać się nowopoznanym mężczyzną.

Tancerka nie wytrzymuje presji, udaje się po papiery rozwodowe. Przytłaczające formalizmem i powagą prawnicze brązy dominują scenografię sceny, w której poznaje Raquel (Paola Giannini) – uśmiechniętą, lecz zmęczoną monotonią swego prawniczego życia urzędniczkę. Nie minęło nawet dziesięć minut spotkania, a Ema już tańczyła na stole, z każdą kolejną sekundą przyciągając uwagę rozpromienionej mecenaski.

Muzyka zespaja wszystkie ludzkie czy wizualne aspekty dzieła. Jest rytmem reggaetonu, który połączył Emę z Gastonem. Latynoskim brzmieniem z promu, na którym tancerka zbliżyła się do Raquel. Dyktuje tempo obrazu i czyni go jeszcze bardziej zagadkowym i nieprzewidywalnym.

Wszystkie kadry – a w nich barwy, gra świateł – mogłyby być odebrane w zupełnie inny sposób, gdyby nie komplementarna do nich ścieżka dźwiękowa. Momentami, patrząc na Emę, czułem jakąś niezbadaną kosmiczną energię. Coś bardzo odległego, żywego, kompletnie pozbawionego emocji niemal zezwierzęcającego.

Żywa kontradykcja na ekranie nie budzi niepokoju. Pomimo braku konsekwencji w prowadzeniu wątku rodzinnego, tajemnicza gra, w którą wplątani są wszyscy główni bohaterowie, jest bardzo satysfakcjonująca do śledzenia. Niemniej to dziwne uczucie, gdy w poniekąd dramacie rodzinnym, uczucia zastępuje dzikość, namiętność i taniec.

W odbiorze tego filmu pomogła mi scena, w której tancerki skonfrontowały się z Gastonem. Jedna z przyjaciółek Emy – Sara – powiedziała prosto, ale z furią i zadziornością – „To życie. I ja tańczę życie”. Te słowa najlepiej podsumowują wizję Larraina i tego, co chciał zaprezentować widzom na ekranie.

W finalnych sekwencjach pojawia się Polo, autor całego zamieszania. Zagadkowa aura stworzona przez reżysera i scenarzystów zaczyna słabnąć. Życia dzieciaka, Emy, Gastona, Anibala i Raquel połączyły się w tajemniczy sposób.

Chaos i niekonsekwencja narracyjna mogą wywołać ból głowy wśród osób, które nadmiernie analizują materię filmową. Ema to przede wszystkim eksperymentalny performance, który należy chłonąć, absorbując egzotyczną energię głównej bohaterki. Warto się wyłączyć, dać oczarować, odpocząć w tej na pozór beztroskiej zmysłowości tamtego świata, by później przypomnieć sobie, że jest ona równie zadręczona problemami, a namiętność to tylko zasłona dymna i krótkotrwały czar.

Recenzja

3,5 Ocena

Moja ocena filmu:

  • Ema
Exit mobile version