Opis tego filmu na stronie Tofifestu mówi o „eko-aktywistce”, która „nie cofnie się przed niczym” i „wywraca do góry nogami świat rządzony przez mężczyzn”. Brzmi bardzo ryzykownie, prawda? Zapewne po przeczytaniu tych słów obawiacie się, że główna bohaterka będzie mocno przerysowaną, rzucającą puste slogany postacią. Na szczęście twórcom udało się tego uniknąć. A może zaintrygował was ten opis i liczycie na podejmowanie ważnych społecznie tematów, takich jak feminizm czy wpływ wielkich korporacji na zmiany klimatu? Poza dosłownie kilkoma zdaniami tego również niestety nie dostaniecie. Czego więc powinniście się spodziewać po drugim filmie islandzkiego reżysera Benedikta Erlingssona? Przede wszystkim dobrej, nieobrażającej inteligencji widza rozrywki.
Twórcy obrazu „Kobieta idzie na wojnę” (w oryginale „Kona fer í stríð”, jeśli komuś jest ta wiedza do czegoś potrzebna) zamiast skupiać się na ideach, które kierują działaniami głównej bohaterki, pokazują nam jak główna bohaterka, Halla, realizuje swój plan przewrócenia jednego ze słupów sieci wysokiego napięcia, a następnie ucieka przed szukającymi jej ochroniarzami i policją. Film ten to naprawdę dziwna mieszanka kilku ciekawych pomysłów, którą trudno przypisać do jakiegokolwiek gatunku. Całość ma bardzo lekki klimat, produkcję tę można określić mianem feel good movie, która za sprawą obranej konwencji często kojarzyła mi się z „Dzikimi łowami” Taiki Waititiego, gdzie większość fabuły również zajmowała ucieczka przed władzą przy pomocy mnóstwa szczęścia i jeszcze większej ilości kreatywnych rozwiązań wybranych przez głównych bohaterów. W islandzkim utworze humoru jest jednak dużo mniej, co nie znaczy, że całkowicie go brakuje. W żadnym momencie nie opiera się on na dialogach, ale na komizmie sytuacyjnym. Od samego początku filmu krok w krok za protagonistką podąża 3-osobowy zespół instrumentalny (nawet nie próbujcie się zastanawiać, skąd oni się tam biorą i jaki to ma wpływ na fabułę oraz świat przedstawiony), a gdy tylko policja jest blisko złapania Halli, dziwnym trafem zawsze kozłem ofiarnym zostaje hiszpański turysta w koszulce z Che Guevarą, który akurat przypadkiem znajdował się w pobliżu. Nie nazwałbym jednak tego filmu komedią, mimo że bez wątpienia jest to bliższe rzeczywistości określenie niż „thriller”, jak możecie gdzieniegdzie o nim przeczytać, bowiem czego by o nim nie mówić, tajemnicy czy napięcia są w nim śladowe ilości (chociaż wiem, że w głowach niektórych z Was pojawił się teraz jakiś żart dotyczący sieci wysokiego napięcia).
Przejdźmy jednak do bardziej znaczących postaci niż trzech muzyków, a mianowicie do Halli. To nieco naiwna idealistka, która realizuje swój plan nie zważając na opinię innych. Prowadzi miejscowy chór, a po godzinach sabotuje działania największych korporacji na świecie, jednocześnie cały czas marząc o adopcji dziecka, do czego okazja nadarza się chwilę przed próbą zwieńczenia swojej walki z psującymi klimat firmami, jednak nawet to jej nie powstrzymuje jej przed zakończeniem swojego „dzieła”.
Tutaj muszę przejść do mojego największego problemu z tym filmem. Scenariusz moim zdaniem jest bardzo przeciętny (co warto podkreślić: przeciętny to nie to samo co „słaby”). Twórcy w kilku momentach zahaczali o ważne tematy, ale w żadnym nie zdecydowali się w nie zagłębić. Była szansa, żeby powiedzieć coś o jednej z największych wad wolnego rynku, czyli jego negatywnym wpływie na środowisko, ale padło na ten temat tylko kilka zdań. Była również okazja do poruszenia kwestii manipulowania opinią publiczną, lecz zamiast tego główna bohaterka po prostu zignorowała negatywny odbiór jej działań, co nie do końca współgra z tym, że jej głównym celem było właśnie przekonanie opinii publicznej do swoich racji. Aż do samego zakończenia utwór ten nie próbuje nawet oceniać słuszności jej działań, co z jednej strony jest wyborem bardzo bezpiecznym (nikt nie wyjdzie z niego w połowie, krzycząc o „promowaniu ekoterroryzmu”), a z drugiej pozostawia mnie z poczuciem niewykorzystanego potencjału jeśli chodzi o powiedzenie nam o globalnym ociepleniu czegoś więcej niż to, że ono istnieje (o czym dowiadujemy się oglądając ostatnią scenę. Dzięki za tę informację, filmie). Z drugiej strony, być może tak pobieżne potraktowanie tych kwestii to jedyny sposób, żeby w tej konwencji główna bohaterka nie wypadła jako jednowymiarowa, odstręczająca fanatyczka. Nie zabrakło też nieracjonalnych zachowań postaci (najlepszym sposobem na anonimowe pokazanie ludziom swojego komunikatu jest wg Halli wejście na dach budynku i rozrzucanie kartek), a w kilku momentach film ten trochę za bardzo przypominał mi Pokot, po obejrzeniu zakończenia miałem wręcz deja vu, ale niewykluczone, że było to tylko przypadkowe podobieństwo.
Wróćmy jednak jeszcze na moment do zalet. Jednymi z ważniejszych elementów, które tworzą nieco absurdalną atmosferę całości filmu, są zdjęcia, w dużej mierze składające się ze statycznych ujęć, ale od czasu do czasu pokazujące nam też piękne islandzkie krajobrazy (kolejny punkt wspólny z „Dzikimi łowami”, gdzie mogliśmy oglądać równie interesującą Nową Zelandię), a także muzyka, która wybija rytm działaniom bohaterki filmu (i to dosłownie, gdyż kilka razy widzimy, jak nawiązuje ona ze znajdującymi się obok niej muzykami kontakt). Aktorsko produkcji tej również nie można niczego zarzucić. Halldóri Geirharðsdóttir nie uczyniła z Halli irytującej nas fanatyczki, a gdy wciela się w jej siostrę bliźniaczkę, Asę, wydaje się dobrze bawić tworząc maksymalnie przerysowaną postać oświeconej buddystki. Podobnie jest na dalszym planie, gdzie co prawda nikt się nie wybija, ale wszyscy tworzą wiarygodne postacie, które wzbudzają w nas pozytywne emocje.
„Kobieta idzie na wojnę” to film, któremu prawdopodobnie nie uda się was silnie emocjonalnie zaangażować w wydarzenia, które zobaczycie, ani sprawić, że po zakończeniu seansu będziecie godzinami myśleć o problemach, które są w nim pokazane. W dodatku historia ta traci jakikolwiek ciężar, gdy okazuje się, że działania Halle nie mają żadnych poważniejszych konsekwencji. Jednak czy to oznacza, że twórcy nie podołali zadaniu, jakim było stworzenie tego dzieła? Bynajmniej. Jest to bez wątpienia obraz bardzo przyjemny, podczas oglądania którego wielokrotnie się uśmiechniecie (być może nawet roześmiejecie), a po zakończeniu możecie być zaskoczeni, że minęło już aż 100 minut. I niemalże na pewno uznacie, że był to dobrze spędzony czas.
Recenzja
Moja ocena filmu:
-
Kobieta idzie na wojnę
Dyskusja