MCQUEEN – recenzja

Wybierałam się na biografię McQueena wiedząc o nim tyle, co nic. Wychodziłam z kina powstrzymując spazmy płaczu, absolutnie porażona. I to właściwie mogłoby wystarczyć jako charakterystyka tego, czym jest filmowy portret brytyjskiego projektanta mody. Jednak jako, że premiera McQueena na VOD stwarza idealną okazję do napisania kilku(set) słów na jego temat – oto więc jestem, z całym moim entuzjazmem i wzruszeniem.

Odnieść można wrażenie, że ten film wziął się znikąd. Za biografię Alexandra McQueena zabrało się dwóch reżyserów, z których Peter Ettedgui – nigdy wcześniej nie był reżyserem, a filmów Iana Bonhôte… cóż, z całym szacunkiem, ale raczej nikt (przynajmniej w Polsce) nie widział. Owoc ich współpracy jawi się jednak jako dzieło kompletne i zaskakująco wręcz koherentne. Twór, którego elementy – choć bywają zapożyczone z zupełnie różnych porządków – tworzą spójną estetycznie całość. Mamy tu bowiem: ograne kamerą archiwalia, „gadające głowy” z bliższego i dalszego otoczenia projektanta ale i nagrania autorstwa samego McQueena, który gdzieś po drodze, przez krótki moment, prowadził własną, cyniczną kronikę, a właściwie jej pastisz. Wszystko to zostaje przez twórców zgrabnie połączone; umiejętnie rozkładając akcenty dramaturgiczne tak, że rozmaite nastroje wybrzmiewają tu bez fałszu. I przede wszystkim, udzielają się. Życie artysty potraktowano jak dzieło – podzielono na rozdziały, a każdy z nich zaznacza swoją odrębność – godną filmu o projektancie – zapowiedzią muzyczną i wizualną. (Muzyka autorstwa Michaela Nymana to jest w ogóle osobne „mistrzostwo świata”, również pod względem budowania napięcia i poczucia obcowania z Wielką Sztuką u widza.) Czaszka – ikona jego marki – przybiera tu rozmaite zaanimowane formy, nawiązujące do jego kolekcji ale też związane z charakterem aktualnie przedstawianego okresu jego życia. W końcu to biografia. Jaki był więc Alexander McQueen?

Przede wszystkim był postacią intrygującą od pierwszego zetknięcia. Niepokornym indywidualistą, utalentowanym jak diabli. Objawieniem skazanym na natychmiastowy sukces. A przy tym wszystkim – po prostu grubawym chłopaczkiem z osiedla, który chodzi w paskudnym polarze i zapożycza się na czesne swojej pierwszej szkoły krawieckiej. Był po prostu jedną z tych postaci, które kino kocha. Powiedzieć tu trzeba, że bez względu na wyjściowy stosunek do McQueena, jego twórczości, czy mody w ogóle – jest to po prosty kompetentny film, który ogląda się z olbrzymią przyjemnością. Błyskawicznie zaczynamy kibicować „genialnemu dziecku”, gdy siłuje się ze swoimi mistrzami – zarazem bezczelnie i z pokorą. Łamie kolejne normy obyczajowe i wdziera się na salony. Bez kompleksów odnosi coraz bardziej spektakularne sukcesy, niejako pokazując środkowy palec elitarnym środowiskom modowym, co widz obserwuje nie bez satysfakcji. Sukces na skróty jest zawsze fotogeniczny. W tym przypadku mamy jednak do czynienia z historią napisaną przez życie, nie zaś filmem zero-to-hero.

I jak to w życiu bywa, gwiazda, która dociera na szczyt w zawrotnym tempie, równie widowiskowo spada. „Gwiazda McQueena” nie zgasła jednak wraz z wyczerpaniem się geniuszu projektanta, a z jego samobójczą śmiercią w wieku czterdziestu jeden lat. Wywołaną przez problemy z narkotykami i depresję, a może przez – w pewnym sensie naturalne dla tej postaci – wewnętrzny ból i melancholię, którymi naznaczony był przez cały (włączając nawet najbardziej udany zawodowo) czas, a które – w połączeniu z szerokim uznaniem i całą presją zeń wynikającą – pewnego dnia po prostu przeważyły. Tego nie dowiemy się już nigdy, a i film – i chwała mu za to – nie stawia tu żadnych tez. Sam ośmioletni okres, który dzieli śmierć projektanta od premiery McQueena świadczy o tym, że nie mamy do czynienia z wyrachowaną produkcją obliczoną na skandal. Wręcz przeciwnie – McQueen to obraz zaskakująco niesensacyjny w kontekście wielości tropów potencjalnie tabloidowych zawierających się w życiorysie projektanta, który sam przecież słynął z „taktyki szokowej”. Otwarcie homoseksualne życie uczuciowe projektanta, jego napięte stosunki z osobistościami świata mody, skłonność do używek, czy potworne traumy z dzieciństwa – wszystkie te wątki zostały potraktowane z godnością. Nie udajemy, że ich nie było, ale pozostają w tle, robiąc miejsce dla tego, co w tej historii naprawdę istotne.

Celowo bowiem nie wspomniałam tu jeszcze słowem o samych projektach McQueena. Odsyłam do filmu (nie ma szans, żeby opisać jego twórczość lepiej aniżeli doświadczamy jej w filmie), jednak nie sposób przemilczeć znamiennej dla McQueena skłonności do makabry. Tym ciekawszej, że raczej charakterologicznie nietłumaczonej. Dopełniającej niejednoznaczny portret Alexandra, który zapowiada bez zająknienia, że zastrzeli się podczas własnego pokazu, a my wierzymy, że naprawdę jest do tego zdolny. Alexandra, który ginie samotnie zostawiając partnerowi list o treści: „Karm moje psy. Przepraszam. Kocham Cię, Lee”. Alexandra, który po najbardziej widowiskowych i przepełnionych grozą pokazach mody na świecie, wychodził na wybieg zebrać owacje – w bluzce i jeansach, ze skromnym uśmiechem.

 

 Film jest dostępny na:

     
 

Recenzja

4,5 Ocena

Moja ocena filmu:

  • ocena
Exit mobile version