Mroczny rycerz krwiopijca. Paradoksy kariery Roberta Pattinsona

Kompletnie niepasujący podbródek. Wciąż ten sam martwy wzrok. Hrabia Dracula w wersji wykastrowanej. I to on ma przywdziać batmańską pelerynę? To jedynie wypadkowa komentarzy i wątpliwości wyrażonych przez bezlitosnych internautów. Cyberprzestrzeń to otchłań toksyczna, pamiętliwa, przywiązująca uwagę do najmniejszego detalu. Wpadł w nią na wpół umyślnie Robert Pattinson, którego kariera to splot ryzykownych decyzji, niosących za sobą widmo stereotypów i zapomnienia. Co jednak kryje się za tym, że nazwisko to stoi przed oczami całego świata i czeka na najważniejszy ruch w całym swoim życiu? Jak to jest, że zamiast do świtu, zmierzch doprowadził do jeszcze większego mroku w postaci Gotham City? Odpowiedzi udzielę ja i sam Robert Pattinson. Choć spokojnie, to nie wywiad, a jedynie kopalnia parafraz i cytatów.

Pierwsza strona medalu – Pattinson w szponach Zmierzchu

Robert był nieśmiałym chłopakiem o wielu talentach. Sporty zimowe, piłka nożna, gra na gitarze, a do tego deski teatru i predyspozycje aktorskie. Można powiedzieć, istny człowiek renesansu. Od samego początku rozpierał go jednak pewien wewnętrzny konflikt. Głównymi bohaterami tego sporu były sprzeczne emocje – schowane, acz kipiące ego złączyło siły z ambicją, by stawić czoła ograniczającemu lękowi i ciszy. Każdy casting wiązał się z wielkim stresem i kompleksami, los jednak chciał, że większość tych castingów kończyła się sukcesem. Za przykład może posłużyć debiutancka rola Pattinsona (nie licząc występów telewizyjnych) w czwartej części Harry’ego Pottera. Wcielił się w niej w dosyć rozpoznawalną i lubianą postać Cedrika Diggory’ego. Nie była to może przygoda długofalowa, ale po raz pierwszy – na poważnie – zaprezentowała światu osobę Pattinsona, a ten postanowił zostać aktorem właśnie dzięki przekonującemu epizodowi w sadze J.K. Rowling. Droga do bezpośredniej konfrontacji z rzeczywistością została zainaugurowana, ale nikt nie spodziewał się nadchodzącego zderzenia czołowego.

Kiedy zaczynałem wdrażać się w świat filmu to pierwszymi tytułami, które lądowały w mojej kolekcji DVD były dosyć niezrozumiałe perełki z Cannes czy innych festiwali. Wtedy pomyślałem sobie, że nie chciałbym odczuć, że ktoś próbuje dostarczyć mi rozrywki. Podobnie jak na imprezach, gdzie zawsze jest ten jeden kolega, który próbuje każdego na siłę zagadać i rozbawić. Może i zaśmiałbyś się lekko z grzeczności, ale tak naprawdę wiesz, że ten kolega to nic nieznaczący wyrzutek bez żadnej głębi. Jeżeli jednak cały czas jesteś sobą i odznaczasz się intrygującym i niezależnym poglądem na świat – to wtedy warto z tobą porozmawiać. I właśnie w taki sposób patrzę na filmy.

Robert Pattinson dla BBC

Pięć długich lat. Pięć tak samo bolesnych części Zmierzchu. Jak to się stało, że osoba o takich poglądach na kino ląduje w tak bezmyślnej serii? Jest to o tyle ciekawe, że z dzisiejszej perspektywy sam aktor nie boi się wytykać wszelkich niespójności tego tasiemcowego tworu. Aby odpowiedzieć sobie na to pytanie, należy przenieść się w czasie i wejść w skórę samego Roberta Pattinsona. Chłopaka, który doskonale czuł się na planie Harry’ego Pottera, a teraz na stole dostaje ofertę od kolejnego wysokobudżetowego tytułu, adaptującego znaną książkową sagę, ale tym razem otwierającego pewien nowy etap. Do wszystkiego należy dorzucić możliwość wcielenia się w głównego bohatera, który na papierze – przynajmniej w głowie samego aktora – jest czymś więcej niż wampirzym amantem. Według Pattinsona Zmierzch wydawał się na początku projektem nieoczywistym, dziwnym, niemalże arthouse’owym.

Ten cały „Zmierzch” to dziwna historia. I to nie tylko ze względu na dziwaczną recepcję całości. Jasne, oryginalne książki są dosyć romantyczne, ale nie w taki sam sposób jak na przykład „Pamiętnik”. „Pamiętnik” jest bardzo słodki i rozczulający, gdy „Zmierzch” opowiada o facecie, poszukującym dziewczyny, z którą chce być i którą chcę zjeść. To znaczy, nie do końca zjeść, ale wypić z niej krew czy coś. To nie tak, że inni ludzie nie pozwalają Edwardowi być z tą dziewczyną, przestrzega go przed tym jego własne ciało.

Robert Pattinson dla Variety

Na podstawie tych wyobrażeń można przypuszczać, że cała saga miała być dla Pattinsona czymś więcej, rzeczywistość natomiast szybko zweryfikowała oczekiwania. Owszem, do samego końca aktor wytrzymał na planie, ale po drodze dochodziło do wielu konfliktów z twórcami, co  w pewnym momencie przyniosło ze sobą groźbę zwolnienia Roberta z pracy. Teraz wydaje się to brzmieć mocno abstrakcyjnie, ale prawda jest taka, że spór o kształt postaci Edwarda Cullena trwał, trwał i trwał. Pattinsonowi nie podobał się sposób, w jaki jego postać miała być ubarwiana – a to za pomocą losowych uśmiechów, a to za pomocą jeszcze mniej naturalnych romantycznych aktów.  Zależało mu przede wszystkim na utrzymaniu spójności charakteru, który według niego od samego początku powinien być stylizowany na kulturę „emo”. Jeżeli więc opieraliście wasze stereotypy na bezemocjonalnej twarzy Edwarda, kryjącej w sobie tony przybijającej depresji, to musicie wiedzieć, że był to w dużej mierze pomysł samego Pattinsona. Można więc powiedzieć, że ta niechlubna łatka, którą próbował przez następne lata zerwać, została przyszyta przez niego samego.

Druga strona medalu – Pattinson na łasce kina niezależnego

Z jednej strony zaszufladkowany jako bezwartościowy aktor o zmarnowanym talencie, a z drugiej obiekt westchnień licznego fandomu. W pewnym momencie swojej kariery Pattinson znajdował się w sytuacji beznadziejnej. To patowe położenie objawiało się głównie przez nierozważne spalenie pewnych mostów.  Pogarda serią, która uczyniła go sławnym i brak większego zrozumienia w stosunku do jego nastoletnich fanek, bijące się z chęcią udziału w projektach bardziej ambitnych i wymagających. Z drugiej strony, kto miał go wtedy wziąć na poważnie? Przecież już na zawsze ludzie mieli go oceniać przez pryzmat Zmierzchu. Teraz już wiemy, że sytuacja ma się trochę inaczej, ale przyszłość nie była różowa dla 26-letniego Roberta.

To też nie jest tak, że Pattinson nie grał w innych filmach podczas swojej wczesnej aktorskiej przeprawy. W przerwach od Edwarda Cullena, potrafił odegrać chociażby Salvadora Dalego z jego charakterystycznym wąsem, za sprawą filmu Popiołki (2008). Był też męskim pierwiastkiem w małych melodramatach pokroju Twojego na zawsze (2010) czy Wody dla słoni (2011). Główny problem polegał jednak na tym, że żaden z tych tytułów nie miał wystarczającej siły przebicia czy odpowiedniego poziomu, by jakkolwiek zapaść w pamięć.

I wtedy nagle zrozumiałem, że nie mam pojęcia, jak mam to zrobić. Wiedziałem, że jest to naprawdę dobre, ale byłem tak przestraszony, że nawet nie odważyłem się zadzwonić. Aktorzy zawsze są doskonale wyuczeni w laniu wody, nawet w sytuacjach, gdy się czegoś nienawidzi. A ja nie miałem nic to powiedzenia. I tyle. Bo David napisał scenariusz, więc on wie najlepiej, o czym opowiada. Kiedy tylko przyznałem się do tego, że nie rozumiem o co w nim chodzi, on odpowiedział: „Ja też nie”.  I wtedy spędziłem jakiś tydzień, by spróbować wpaść na to, jak wymigać się od tego wszystkiego, aż w końcu miałem ochotę zadzwonić i powiedzieć, że boję się, ponieważ nie uważam, abym był wystarczająco dobrym aktorem. Że po prostu jestem c**ą. Koniec końców, nie zadzwoniłem.

Robert Pattinson dla IndieWire

David Cronenberg stał się swego rodzaju wybawicielem dla kariery Pattinsona, angażując go w krótkim czasie w dwa filmy – Cosmopolis (2012) i Mapy gwiazd (2014). Przyjęły się one w sposób już klasyczny dla samego reżysera, który od dawna polaryzuje krytyków. Co więcej, wcale nie wyrwały one Roberta z emploi wiecznie smutnego i poważnego gościa, ale liczył się najbardziej sam fakt zagrania w nich. Pokazały one w końcu, że Pattinson jest rzeczywiście ciekawą opcją – owszem, dosyć niszową i ryzykowną, ale wartą świeczki. Taką filozofią kierował się pewnie David Michod przy castingu do filmu Rover. Tam też emerytowany wampir w końcu mógł rozwinąć swoje skrzydła i udowodnić, że szalona ekspresja również należy do jego wachlarza umiejętności. W brudnym, postapokaliptycznym świecie poczuł się jak ryba w wodzie i po raz pierwszy udowodnił, że nie jest aktorem jednej i tej samej miny.

Potem przyszedł rok 2015 i aż trzy kolejne role Roberta. Filmy zaprawdę artystyczne i wyszukane, ale rozczarowująco mierne. Nie da się jednak ukryć, że jego osoba była w środowisku kina indie mocno doceniana. To dopiero następne lata przeniosły jakość nad ilość i w sposób definitywny określiły Pattinsona jako aktora stabilnego. Na myśl od razu przychodzi drugi plan w kameralnym kinie nowej przygody, pt. Zaginione miasto Z (2016), w którym to zapuścił przepiękną brodę i zestarzał się o co najmniej kilka lat. W filmie Good Time pracowali z nim również bracia Safdie, którzy doskonale wykorzystali jego enigmatyczny rodzaj energii (podobnie zrobili z Adamem Sandlerem w tegorocznych Nieoszlifowanych diamentach).  Po drodze przewinęły się kolejne ważne cegiełki w postaci arthouse’owego sci-fi High Life (2018) czy kolejnego filmu Michoda Król (2019), w którym to z kolei Pattinson wykreował przekomiczną postać drugoplanową.

Duże filmy od dawna przestały mnie interesować. Szczególnie te, z którymi miałem styczność. Być może jest to kwestia strachu. Ten uraz po „Zmierzchu”.

Robert Pattinson dla Variety

To właśnie ostatnie kilkanaście miesięcy były dla niego kluczowym okresem kariery. Premiera The Lighthouse, arcydzieła Roberta Eggersa, stała się kulminacją niezależnego żywota Pattinsona, zamykając go w jednej latarni ze starym wyjadaczem – Willemem Dafoe. Eggers przede wszystkim chwalił rodzaj tajemnicy, który niesie ze sobą Pattinson i postanowił dać jej upust w sposób, którego sam pewnie do dziś nie rozumie. Nie wiem, ile skutków ubocznych przyniosła ta taktyka, ale najważniejszym z nich jest sama kreacja aktora – najwybitniejsza w całej jego karierze. A w niej na pewno podzieje się w najbliższym czasie o wiele więcej. A dlaczego?

Bo Robert powraca do wysokobudżetowego kina hollywoodzkiego. Tym razem jednak poziom wydaje się o wiele pewniejszy od nieszczęsnego Zmierzchu. Christopher Nolan nigdy nie zawiódł, serwując widzom zapadające w pamięć monumenty, a Matt Reeves bierze się za Batmana od tej najbardziej współczesnej strony. Te dwie role będą wielką szansą. I to nie tylko na zmazanie wszelkich stereotypów, ale i wejście do ścisłej czołówki aktorów kroczących po ziemskim globie.

Exit mobile version