Już od dwóch lat na Fali Kina piszemy o kinie niezależnym. Chociaż często posługujemy się tym terminem i wszyscy mniej więcej rozumieją, co on oznacza, to próba zdefiniowania go lub wyjaśnienia komuś nieinteresującemu się tematem z dużym prawdopodobieństwem nie zakończyłaby się udzieleniem spójnej i konkretnej odpowiedzi. Nie ma w tym nic dziwnego, bo nie istnieją żadne jasne wytyczne. Mimo wszystko, jako że definicje to fascynująca rzecz (choć prawdopodobnie tylko dla mnie), postanowiłem pochylić się nad tym zagadnieniem.
W najprostszy sposób o kinie niezależnym można powiedzieć, że są to produkcje niekomercyjne, niskobudżetowe i autorskie. Proste rozwiązania jednak, o ile często działają, to prawie zawsze okazują się jednocześnie niedokładne i, w tym konkretnym przypadku, pozostawiające dużo miejsca do interpretacji. Nietrudno znaleźć filmy autorskie, które za niezależne uznać trudno (nie wybiegając daleko wstecz: Irlandczyk Martina Scorsesego czy Pewnego razu… w Hollywood Quentina Tarantina). Podobnie jest z kryterium budżetu. Czasami na określenie filmu indie bardziej zasługują obrazy za kilkadziesiąt milionów dolarów niż kilkumilionowe produkcje. Z kolei „niekomercyjność” jest określeniem kompletnie niepasującym do dzisiejszej branży filmowej i o ile z pewnością twórcy nie zawsze stawiają zysk na pierwszym miejscu listy priorytetów, to osoby finansujące ich działania mają nieco inne podejście. Ograniczając więc kategorię do dzieł spełniających wszystkie trzy warunki, okaże się, że poza filmami amatorskimi prawie żadne nie będą się do tej szufladki kwalifikować. Nie ma też znaczenia gatunek dzieła: za kino niezależne uznaje się nie tylko oscarowe dramaty (choćby Moonlight) czy powolne, trzygodzinne kino Ceylana, ale też B-klasowe horrory, a trudno o lepszy przykład wytwórni indie niż Troma.
Bardziej konkretny wyznacznik można znaleźć w niedalekiej przeszłości kina amerykańskiego. Tam jeszcze w latach dziewięćdziesiątych poprzedniego wieku podział był dość jasny: były filmy robione przez największe studia oraz cała reszta, którą określano właśnie mianem produkcji indie. Szybko się to jednak zmieniło, gdy okazało się, że obrazy mniejszych wytwórni też potrafią bardzo dobrze zarabiać. Za punkt zwrotny uznaje się dwa filmy i o ile drugi z nich dla nikogo nie będzie dużym zaskoczeniem, to pierwszy kompletnie nie przystaje do dzisiejszego wyobrażenia o filmach niezależnych. Była to bowiem wyprodukowana przez New Line Cinema aktorska adaptacja Wojowniczych Żółwi Ninja z 1990 roku, która przy budżecie 13,5 mln dolarów zarobiła ponad 200 mln. Wspomnianą drugą produkcją, powstałą cztery lata później, było oczywiście Pulp Fiction Quentina Tarantina, które przyniosło Miramaxowi podobne pieniądze do Żółwi, przy jeszcze niższym budżecie.
Po kilku latach od tych sukcesów dawny podział nie miał już zastosowania. Mniejsze wytwórnie zostały kupione przez największe studia: Miramaxa przejął Disney, a Warner Bros zapłacił między innymi za New Line Cinema. Ich konkurencja z kolei, zamiast kupować już istniejące marki, stworzyła własne. W ten sposób powstały chociażby Fox Searchlight Pictures (aktualnie należące do Disneya) czy Focus Features (Universal). Słowo „niezależne” używane w kontekście filmów tych wytwórni straciło wtedy swoje pierwotne znaczenie (w końcu twórcy byli zależni od decyzji i pieniędzy ogromnych korporacji) i do dzisiaj używane jest raczej głównie z przyzwyczajenia. Chociaż nawet obecnie można oczywiście znaleźć studia, które nie należą do żadnych większych firm i zazwyczaj nie korzystają z ich pomocy przy produkcji i dystrybucji (na przykład A24), to są one w mniejszości. Gdy mówimy o rynku amerykańskim, trudno mówić o „niezależności”, czego najlepszym przykładem jest to, że jednym z wiodących „dostawców” kina indie w tamtym kraju jest należące do najbogatszego człowieka na świecie Amazon Studios. Nie chcę przez to oczywiście powiedzieć, że jest coś złego w tym, że warte miliardy dolarów korporacje inwestują pieniądze w filmy inne niż blockbustery. Wręcz przeciwnie. Co nie zmienia faktu, że kłóci się to z epitetem „niezależny” i pierwotnym rozumieniem tego terminu.
W tym miejscu ktoś mógłby pomyśleć, że kompletnie nic tym artykułem nie wyjaśniłem. Że zdefiniować, czym jest kino niezależne, się nie da. Że niby są cechy typowe dla tego typu filmów, ale tak naprawdę to nie do końca. Że to określenie w ogóle nie ma sensu, bo poza nielicznymi wyjątkami, wytwórnie należą do wielkich korporacji, więc nie są niezależne. A w końcu, że ostatecznie najprostszy opis, który zamieściłem na początku drugiego akapitu, okazał się najbardziej trafny. I jeśli jesteś jedną z osób, która tak pomyślała, to… masz całkowitą rację. To określenie jest umowne i już od co najmniej piętnastu lat nie pasuje do sytuacji na rynku filmowym. Pomimo tego, nadal się go używa i wszyscy z grubsza wiedzą, o co w nim chodzi. A jako że nie mówimy tutaj o kwestiach decydujących o życiu i śmierci, lecz zaledwie o rodzaju kina interesującego niewielki odsetek ludzkości, nie ma powodu, żeby uznawać to za jakikolwiek problem.
Dyskusja