Od Nowych Horyzontów minął już ponad miesiąc, a czasami, podczas oglądania kolejnych produkcji, nadal mam wrażenie, że ten kinowo-kawiarniany gwar festiwalu tkwi gdzieś we mnie. Brakuje ciągłych dyskusji o „nowym Bongu”, uciszania malkontenctwa i jakiegoś nieuzasadnionego dziecięcego zachwytu, jak gdyby nowy film Koreańczyka był niemal kinem objawionym. Z jednej strony jest kinowe uniesienie, ale z drugiej – czy to nie kwestia miejsca i czasu? A może presja, by w końcu zwycięzca Złotej Palmy prawdziwie zachwycił? Jak to w końcu jest z tym Parasite?
Zanim stricte o obrazie, słów kilka od samego reżysera. Bong Joon-Ho w krótkiej prośbie zachęca do przyłączenia się do akcji #dontspoilparasite. Podkreśla przy tym, że końcowy zwrot akcji nie jest najważniejszy, ale wszystkie detale i poszczególne sekwencje zmierzają do nieuniknionej i potrzebnej kulminacji. Niestety padły w tej wypowiedzi słowa, które utrudniają, lub może urozmaicają pracę recenzencką: „Parasite najlepiej oglądać, nic o nim nie wiedząc”. Strzał w kolano? Niekoniecznie. Szansa na ukazanie innej, głębszej perspektywy, dla której sieć wątków jest tylko tłem lub analizy i rozłożenia na czynniki pierwsze zbitek gatunkowych, które Bong z koreańską manierą zgrabnie serwuje widzowi. Pozostaje mi tylko ponowić pytanie z końcówki pierwszego akapitu i poprosić o zapięcie pasów, które rozpiąć należy dopiero po właściwym seansie.
—
Żółtawo-szary, zwyczajny koreański poranek. Skarpety suszące się pod sufitem. Sąsiednia restauracja zmienia hasło do WiFi, co powoduje niemałe oburzenie wśród domowników oraz rozpoczyna festiwal machania smartfonami i układania się w dziwnych pozycjach. Z racji solidarnego bezrobocia, w kolejnej scenie ma miejsce rodzinne składanie pudełek do pizzy, by zasilić budżet domowy o jakiś marny grosz. Powyższe sceny składają się na całą sekwencję, będącą stricte fragmentem komedii obyczajowej, która daje o sobie znać szczególnie w początkowej fazie filmu. Lekko infantylne żarty, atmosfera domowego ogniska, gdy tak naprawdę odczuwa się jego brak, przywołuje na myśl Złodziejaszki Hirokazu Koreedy, ze szczyptą ironii i jeszcze większego sprytu charakteryzującego całą rodzinę tytułowych „pasożytów”.
Im dalej w las, tym więcej absurdu czy groteski. Leciutka jak piórko komedyjka nabiera tempa, zestawiając powoli dwa równoległe światy, ale o tym nieco później. Wcześniej chluba rodziny Ki-woo dostaje propozycję pracy w zastępstwie starszego kolegi, który wyjeżdża studiować za granicę. Fałszerskie umiejętności siostry, garnitur i wyćwiczona gadka wystarczyły, by zamydlić oczy średnio inteligentnej pani Park i wkraść się w jej łaski. Później efekt domina, tytułowe pasożytnictwo i tak cała rodzina bez skrupułów żeruje na nieświadomych niczego Parkach. Świetnie poprowadzone operatorsko sekwencje sabotażowe, okraszone mocno dramatycznymi skrzypkami, są swoistym przedśpiewem czarnej komedii, która zdominuje całkowicie część narracyjną, później przekształcając ją niemal w thriller. Może odrobinę przesadzam, ale przypomnę o bardzo wymownych gratulacjach na festiwalu w Cannes od samego Quentina Tarantino.
Tak, wiem, zdradziłem strzępki fabuły pierwszej połowy filmu. Głównie po to, by zaakcentować, jak Bong Joon-Ho zgrabnie żongluje gatunkami. Sinusoidalny przebieg całej narracji, przy braku większych zgrzytów fabularnych, wymaga nie lada kunsztu i precyzji w każdym kadrze. Powodem tych płynnych zmian tempa jest niesamowita spójność obrazu i dźwięku. Slow motion, odpowiedni dobór zestawień postaci i planów oraz dopełniające wszystko kolory, które wraz ze zmianą nastroju, z przejaskrawionej, ciepłej palety, przechodzą w szarość, brudną zieleń czy pożółkłą czerń.
Mistrzowskie technikalia dopełnia inteligentny, do pewnego stopnia antropologiczny komentarz zaplątany w sieć intryg. Odrobinę stronnicza paralela dwóch rodzin musiała taka być, zważywszy na dosyć banalną formę początkowej komedii. Subiektywizacja całej narracji w tym aspekcie, w drugiej części do pewnego stopnia amoralna, służyła uwypukleniu różnic klasowych w taki sposób, by w amoku finałowych scen nie być już pewnym, po której stronie barykady powinniśmy stać.
Sam finał, o którym ani słowa w kontekście fabularnym, jest patetycznym manifestem i podsumowaniem tych wszystkich drobnych uprzedzeń, wtrąceń i prywatnych zatargów. Monumentalizacja społecznej degrengolady chyba nigdy nie była ukazana w tak okazały, a zarazem przewrotny sposób. Może dla nieprzyzwyczajonego do takich obrazków widza nazbyt szokujący, lecz niezwykle potrzebny dla symbolicznego wydźwięku całej historii.
Cóż mogę więcej dodać? Weźcie rodzinę, znajomych, idźcie nawet do najbliższego multipleksu i pozwólcie się oczarować. Uwierzcie w wizje Bonga, dajcie się porwać zwrotom akcji i przejmującym, dramatycznym historiom. Przypomnijcie sobie, że magia kina istnieje, a srebrny ekran cały czas żyje i nie karmi widza odtwórczą papką, lecz daje coś świeżego i kreatywnego, w zamian oczekując jedynie aprobaty.
ZWIASTUN
Recenzja
Moja ocena filmu:
-
Parasite
Dyskusja