Psycho Killer, qu’est-ce que c’est? – portrety seryjnych morderców na dużym i małym ekranie

„Raz, dwa, trzy poczekaj chwileczkę. Zaraz przyjdzie czarny pan z małym toporeczkiem i porąbie ciebie w małe kawałeczki”. To niesamowite, że scena otwierająca film z 1931 roku nadal wywiera tak piorunujące wrażenie. M – Morderca już od samego początku wprowadza nas w niepokojący nastrój za sprawą kontrastu między bawiącymi się dziećmi a upiorną wyliczanką, którą beztrosko recytują. Opustoszałe ulice, paranoicznie podejrzliwi ludzie, w końcu cień mężczyzny widoczny na plakacie ostrzegającym przed grasującym w miasteczku mordercą dzieci; Fritz Lang doskonale wie, jak dawkować napięcie. Nie to jest jednak najistotniejsze. Twórca Metropolis wyprzedza swoje czasy, kreśląc obraz społecznego strachu, bezsilności władz w tropieniu wielokrotnego zabójcy. W świecie, w którym pojęcie seryjnego mordercy nie było jeszcze znane. Przed Zodiakiem, Tedem Bundym czy „Rodziną” Charlesa Mansona. Jednocześnie jako pierwszy reżyser stawia pytanie, kim tak naprawdę jest ów „seryjny morderca” i co popycha go do zbrodni. Czy każdy z nich to pozbawiony empatii sadysta, czerpiący przyjemność z zadawania bólu innym, czy może być to też chory, napiętnowany szaleństwem niewolnik samego siebie.

Odpowiedzi na te pytania starał się udzielić już na początku lat 60. sam Alfred Hitchcock. Sięgając po freudowską psychoanalizę, stworzył arcydzieło stanowiące konkluzję, że szaleństwo może być wynikiem złego wychowania. W Psychozie formuła horroru okazała się idealna do pokazania studium szaleństwa nieśmiałego Normana Batesa, prowadzącego opuszczony motel. To w gruncie rzeczy historia tłamszonego i poniżanego od najmłodszych lat bohatera, który nie potrafi zbudować zdrowej relacji z kobietą, toteż daje upust swoim żądzom w inny, bardziej makabryczny sposób.

Filmy o seryjnych mordercach z lat 70. i początku 80. ubierane były w kostium horroru, tworząc jego nową odmianę slashera. Bohaterowie Teksańskiej masakry piłą mechaniczną, Halloween i Piątku trzynastego ukrywali swoją tożsamość pod maską, która służyła do tego samego, co peruka i ubranie matki Batesa w Psychozie tworzenia w głowie iluzji, że za zbrodniami stoi ktoś zupełnie inny, uśmiercając w ten sposób nie tylko ofiarę, ale także, metaforycznie, swoje własne „ja”.

Najbardziej pamiętnych filmów o wielokrotnych zabójcach dostarczyły jednak lata 90., dotykając aspektów, które jak dotąd pomijane były w kinie o tej tematyce. Urodzeni mordercy opowiedzieli historię pary kochanków, którzy niczym Bonnie i Clyde, przemierzając Stany Zjednoczone dokonują przestępstw, doskonale się przy tym bawiąc. Film Olivera Stone’a nie tylko uromantycznił zbrodnie, rozsmakowując się w brutalności, co przedstawił seryjnych morderców jako ulubieńców Ameryki; celebrytów czczonych niczym gwiazdy muzyki pop.

Jednego z ciekawszych portretów psychologicznych psychopatycznego zabójcy dostarczyło też w tym okresie Milczenie owiec. Postać doktora Hannibala Lectera, pewnego siebie, niebywale inteligentnego, spokojnego człowieka z wysublimowanym gustem kulinarnym, odbiegała od wizerunku zakompleksionych, wystraszonych czy szalonych morderców. Ponadto grany przez Anthony’ego Hopkinsa bohater bierze udział w sporządzeniu portretu psychologicznego innego zbrodniarza, przyczyniając się do jego schwytania.

Najbardziej reprezentatywnym filmem, którym inspirowano się na potęgę, a wręcz próbowano nieudolnie kopiować jego fabularny schemat, było Siedem Davida Finchera. Rytualne morderstwa, para detektywów próbująca rozwikłać sprawę i w końcu ON – puste spojrzenie, ironiczny uśmiech, przekonanie o słuszności swoich czynów. Psychopata, mający wszystko pod kontrolą od początku do końca, pociągający za sznurki, wodzący za nos śledczych aż do tragicznego, finalizującego makabryczny plan, zakończenia.

Prawie tak jak w filmach

Fincher stał się specjalistą od spraw kryminalnych z seryjnymi mordercami w roli głównej, a jego filmy synonimami pełnych napięcia thrillerów dotyczących tej tematyki. Między Siedem a Dziewczyną z tatuażem nakręcił Zodiaka, będącego historią prawdziwego zabójcy, który grasował w San Francisco na przełomie lat 60. i 70. Zodiak, a w zasadzie postać wzorowana na nim, pojawiła się już w latach 70. w Brudnym Harrym. Nosiła wtedy pseudonim „Skorpion” i podobnie jak jej odpowiednik, mordowała przypadkowe osoby w Kalifornii, informując o wszystkim organy ścigania. Prawdziwy Zodiak nigdy nie został jednak ujęty przez samotnego, kontrowersyjnego stróża prawa z Magnum 44 w dłoni, w którego wcielił się Clint Eastwood. Mało tego, nie został on w ogóle zidentyfikowany. Fincher skupia się właśnie na bezsilności policji uwikłanej w coraz to nowsze poszlaki, pogubionej w stosie dokumentów, z czasem tracącej nadzieję na jego schwytanie. Sam enigmatyczny przestępca doskonale zdawał sobie z tego sprawę, wprost szydząc ze śledczych w dostarczanych im listach. Zabójcy zależało jedynie na rozgłosie, pragnął zyskać sławę, podobnie jak bohaterowie Urodzonych morderców, mając jednocześnie poczucie bezkarności, dyktowania warunków niczym John Doe z Siedem.

Polskie kino również może poszczycić się kryminałem na miarę filmu Davida Finchera. Wśród nocnej ciszy z 1978 roku opowiada historię komisarza, który usiłuje ująć seryjnego zabójcę chłopców. Nie dość, że jego śledztwo grzęźnie w martwym punkcie, to na dodatek nie może on porozumieć się ze swoim synem, którego stara się chronić za wszelką cenę. Scenariusz jest pozornie pełen klisz, skrzętnie budowane napięcie oraz szalony fabularny twist, stawiają jednak tę produkcję obok największych dzieł tego gatunku.

W Polsce w ostatnich latach postanowiono przypomnieć historie zbrodniarzy, którzy istnieli naprawdę. Maciej Pieprzyca w Jestem mordercą przedstawia losy tzw. „wampira z Zagłębia”, Marcin Koszałka natomiast kręci Czerwonego Pająka, opowiadającego o wampirze z Krakowa. Wydarzenia prezentowane w obydwu filmach, w mniejszym lub większym stopniu, różnią się od tych prawdziwych. Oba filmy, co trzeba im oddać, potrafią dość sprawnie zbudować kryminalną konstrukcję, przekonująco prezentując realia PRL-owskiej Polski. O ile jednak pierwszy z nich w głównej mierze bazuje na dokumentach, opowiadając o sprawie Zdzisława Marchwickiego (w filmie występuje on pod zmienionym nazwiskiem Wiesław Kalicki) oraz rzeczywistych manipulacjach w pełnym bezpodstawnych zarzutów śledztwie, o tyle drugi całkowicie zmienia przebieg wypadków przy opisywaniu historii Karola Kota (w filmie Karol Kremer). W tym przypadku Koszałka nie tylko przeplata ze sobą fakty i fikcję, ale też przeinacza rzeczywistość w tak elementarnej materii, jak osoba odpowiedzialna za realne zbrodnie.

Na taką samą swobodę twórczą pozwolił sobie również Quentin Tarantino w Pewnego razu… w Hollywood przy przedstawieniu historii skupionej wokół sekty Charlesa Mansona, niejako odwracając makabryczne wydarzenia dziejące się w willi Romana Polańskiego. Manson pojawia się tu sporadycznie, nie ma zatem możliwości na bardziej wnikliwą analizę jego osobowości. Pełniejszy obraz przywódcy „Rodziny” klaruje się zaś w serialu Netflixa pt. Mindhunter, w którym od samego początku nasuwają się skojarzenia z Milczeniem owiec oraz Siedem. Bill i Holden to bowiem odpowiedniki postaci granych przez Brada Pitta i Morgana Freemana w thrillerze Finchera, a motyw przesłuchań jednych morderców w celu złapania innych, od razu przywodzi na myśl film z Anthonym Hopkinsem.

Monte Ralph Rissell, Jerry Brudos, Richard Speck, Dennis Rader. W Mindhunterze aż roi się od zabójców, którzy istnieli naprawdę. Serial jest pełen makabrycznych szczegółów, o których spokojnie opowiadają skazani, niemalże chwaląc się swoimi dokonaniami profilerom. Edmund Kemper z kamienną twarzą snuje historię o tym, jak zamordował swoją matkę, odciął jej głowę, a następnie wykorzystał do seksu oralnego. Mimo całej palety psychopatycznych osobliwości, dla Billa i Holdena to jednak wywiad z Mansonem stanowi coś w rodzaju długo wyczekiwanego prezentu na święta. Kiedy strażnicy wprowadzają go do specjalnie przygotowanej celi, dwójka psychologów śledczych nie jest w stanie ukryć podniecenia, podobnie zresztą jak późniejszego rozczarowania. Wielki manipulator okazuje się bowiem niskim, zaniedbanym facetem, bagatelizującym swój udział w morderstwach dokonywanych rękami swoich podopiecznych. Wywiad z serialu wiernie oddaje wypowiedzi, których udzielił prawdziwy Manson, szydząc z mitu wytworzonego wokół niego. Mitu, który jak twierdzi, został wykreowany przez media.

To jednak dokumentalne filmy i seriale paradoksalnie wydają się bardziej niewiarygodne niż fabuły oparte na faktach. Powstały w 2019 roku miniserial The Confession Killer przedstawia historię Henry’ego Lee Lucasa, podejrzanego o dokonanie setek morderstw, do których sam się przyznaje. W toku śledztwa okazuje się, że jego zeznania odbiegają od ustaleń śledczych. Chęć rozwiązania sprawy za wszelką cenę przyćmiewa prawdę oraz doprowadza do niesłusznego przypisania zbrodni jednej osobie, tym samym uniemożliwiając schwytanie innych morderców. Po raz kolejny zatem organy ścigania gubi własna łatwowierność i podatność na manipulację przez patologicznych kłamców.

Wartościowego materiału dostarczają też wywiady, które są formą spowiedzi prawdziwych seryjnych morderców. Dwa miniseriale Przeklęty: Życie i śmierć Roberta Dursta oraz Rozmowy z Mordercą: Taśmy Teda Bundy’ego w podobny sposób przedstawiają tak odmiennych psychologicznie zbrodniarzy. Robert Durst po zabiciu żony zmuszony jest dokonywać kolejnych zbrodni, żeby nie zostać rozpoznanym, Ted Bundy z kolei to wyrachowany psychopata o czarującym uśmiechu; aktor, grający niesłusznie skazanego. Jest niczym O. J. Simpson przeświadczony o tym, że jego urok osobisty zmyli sąd oraz ławę przysięgłych, zapewniając mu przepustkę do wolności.

Podły, okrutny, przystojny, zły

Historie Roberta Dursta oraz Teda Bundy’ego doczekały się swoich fabularnych odpowiedników. W kontekście rzetelnych i wstrząsających dokumentów wydają się jednak po prostu zbędne. Mimo że ich wartość artystyczna jest dość niska, poszerzone zostają o pewien istotny kontekst. Zabójcy o twarzach ulubieńców nie tylko amerykańskiej widowni Ryana Goslinga i Zaca Efrona kontrapunktują czyny dokonywane przez bohaterów, w których się wcielają. Oglądając Wszystko, co dobre oraz Podły, okrutny, zły, możemy poczuć dokładnie to, co czuło ówczesne społeczeństwo, niedowierzając, że za zbrodniami mógł stać przystojniak o czarującym uśmiechu.

Tę samą kwestię podejmuje film oparty na książce Breta Eastona Ellisa – American Psycho. Jego bohater, Patrick Bateman, to skrajny egocentryk i megaloman. Większość czasu poświęca na dbanie o swój wygląd, w wolnych chwilach zaś uprawia seks oraz… morduje. Zakochanego w sobie samca alfa, którego popisowo odgrywa Christian Bale, podnieca sam widok własnego, umięśnionego ciała. Nie ma w nim ani grama empatii. Bez mrugnięcia okiem przygotowuje miejsce zbrodni, recenzując jednocześnie płytę zespołu Phila Collinsa, Genesis. Reżyser doskonale oddaje zarówno groteskowy, antyutopijny klimat rodem z Huxleya, jak i sarkastyczny wydźwięk powieści. Bateman to bowiem produkt uboczny cynicznego świata najbogatszych, dosłownie identycznych, bezbarwnych i zblazowanych osobników. Zbrodnie stają się zaś wyrazem tłamszonej, przerażająco cynicznej indywidualności, nawet jeśli dzieją się jedynie w głowie bohatera.

Brak empatii to także elementarna cecha tytułowego Dextera. Empatii, którą za to czujemy my, jako widzowie, kiedy coraz bardziej zatracamy się w serialu. Na pozór karkołomne założenie polubienia seryjnego mordercy sprawdza się dzięki określonym zasadom postępowania. Sprecyzowane w kodeksie reguły, wymyślone przez jego ojczyma, ograniczają zabijanie do gwałcicieli i morderców, czyli wyłącznie do tych, którzy według bohatera sobie na to zasłużyli. Dexter, będąc więźniem własnych psychopatycznych skłonności, usprawiedliwia swoje postępowanie, równocześnie wyświadczając przysługę społeczeństwu. Najbardziej interesujące wydaje się obserwowanie przesuwających się z każdym następnym sezonem granic. W końcu bohater ignoruje brak dowodów winy swoich ofiar, naginając je w celu zaspokojenia swojego morderczego apetytu. My natomiast wiemy, że przekroczył granicę podczas zatracania się w uzależnieniu od zabijania.

Nie każdego dobrze wyglądającego psychopatycznego zabójcę da się lubić, kiedy tylko zostaje głównym bohaterem. Najlepszym na to dowodem jest film Dom, który zbudował Jack Larsa von Triera. Postać grana przez Matta Dillona do złudzenia przypomina Patricka Batemana, jego ego jest jednak znacznie mniejsze niż samego reżysera. Twórca Nimfomanki tradycyjnie stawia na szokowanie, chcąc pokazać środkowy palec całej branży filmowej. Gdyby jednak odstawić na bok wszystkie prowokacje, bełkotliwe tyrady na temat natchnionego artysty oraz mrugnięcia okiem do wtajemniczonych fanów i antyfanów reżysera, film ten przesuwa kolejną granicę dobrego smaku w tematyce przedstawiania sadyzmu. To nie odcinanie nóżek kaczce, urządzanie polowania na syna i żonę czy odcinanie piersi ofierze najbardziej szokują, a beztroska w inscenizowaniu morderstw podlana sosem ze slapstickowego humoru stanowi zarówno dla bohatera, jak i twórcy coś w rodzaju makabrycznej rozrywki.

Na jeszcze wyższy poziom groteski w portretowaniu seryjnych morderców wspinają się Głosy z Ryanem Reynoldsem oraz Deerskin Quentina Dupieuxa. Pierwszy z nich opowiada o schizofreniku rozmawiającym z psem, kotem oraz odciętą głową swojej ofiary, drugi zaś o facecie, którego do zbrodni nakłania kurtka z danielej skóry. W obu przypadkach kuriozum z założenia broni się dzięki pomysłowości oraz reżyserskiej konsekwencji, zapewniając widzów o niewyczerpalności pomysłów na ukazanie zaburzonych zabójców.

Zły i brzydki

Seryjni mordercy, którzy ukrywają swoje skłonności przed opinią publiczną za czarującym uśmiechem to jedna strona medalu. Drugą stanowią ci, których wygląd odzwierciedla czyny. Jednym z najbardziej znanych spośród nich jest Anton Chigurh z wybitnego dzieła braci Coen, To nie jest kraj dla starych ludzi. Kiepska fryzura oraz skłonność do irytujących pogaduszek to tylko pozory. Antagonista grany przez Javiera Bardema za pomocą broni domowej roboty, z kamienną twarzą i nieco od niechcenia, morduje przypadkowych ludzi. W zależności od własnego kaprysu jednych zabija, innych puszcza wolno.

Czasem wystarczy jedynie zmienić uczesanie, żeby muzę Almodóvara przerobić na obciachowego sadystę. O krok dalej w charakteryzacji przystojnego aktora na obrzydliwego seryjnego mordercę poszedł Fatih Akin w ostatnim filmie pt. Złota Rękawiczka. Czarujący Jonas Dassler w swojej kreacji jest niemal nierozpoznawalny. Krzywy zgryz, wybałuszone oczy, tłuste włosy i przygarbiona sylwetka wszystko to sprawia, że przejaskrawiona brzydota Fritza Honki w jego wydaniu wywołuje połączenie mieszanki politowania z uczuciem dobrotliwej protekcjonalności. Do czasu. Żarty się kończą, kiedy nieudolny podryw w tytułowej knajpie przynosi skutek, a akcja filmu przenosi się do obskurnego mieszkania bohatera. To tam z zimną krwią morduje on swoje ofiary.

Klimat Hamburga lat 70. dodaje Złotej Rękawiczce ponurej aury, wzmacniając poczucie realności dokonywanych zabójstw. Nie ma w nich niczego wyszukanego. Fritz chce jedynie zaspokoić swoje mordercze skłonności, byle jak najszybciej, bez większego przygotowania katując kobiety. Makabrycznym scenom towarzyszy sarkastyczny humor, który potęguje jedynie poczucie przekraczania granic. Przykładem może być choćby scena, w której bohater wrzuca drzewka zapachowe Wunder-baum do skrytki pełnej poćwiartowanych zwłok.

Film Akina swoim klimatem przypomina austriacką produkcję z 1984 roku – Angst. Tu również surowość formy idzie w parze z wstrząsającym naturalizmem. Główny bohater pragnie zaspokoić głód zabijania po tym, jak wychodzi z więzienia po dziesięcioletniej odsiadce. To bezwzględny sadysta, którego podnieca strach ofiar oraz satysfakcja z mordowania ludzi na oczach ich bliskich. O tym wszystkim dowiadujemy się dzięki głosowi z offu, przedstawiającemu jego myśli o nieszczęśliwym dzieciństwie, pierwszych doświadczeniach seksualnych, a w końcu o radości z zabijania. Z całym swym obrazoburczym okrucieństwem Angst to z pewnością jeden z bardziej wstrząsających filmów, jakie kiedykolwiek zostały nakręcone.

Podobną stylistykę posiada dzieło będące niejako bardziej szokującą wersją Psychozy. Utrzymane w konwencji horroru psychologicznego, nakręcone w 1974 roku Deranged (co po polsku oznacza „obłąkany”) opowiada o samotnym, starzejącym się mężczyźnie, który trzyma w domu zmumifikowane zwłoki swojej matki. Cierpiący na schizofrenię bohater, w celu poprawy stanu jej rozkładającego się ciała, morduje kobiety zdzierając z nich skórę i przyszywa do jej zwłok. Motyw, który już na papierze brzmi jak chory żart, na ekranie robi piorunujące wrażenie. Sceny krojenia czaszek, wyciągania z nich mózgu oraz patroszenia żywej kobiety, zostają w głowie jeszcze na długo po seansie.

Wiarygodność aktu zbrodni wywołuje uczucie realnego strachu. Żeby stał on się jeszcze większy, trzeba było stworzyć iluzję, że przedstawione morderstwa dzieją się naprawdę. Na oryginalny pomysł wpadli belgijscy twórcy, kręcąc stylizowany na dokument film pt. Człowiek pogryzł psa, w którym filmowcy niejako czynnie uczestniczą w dokonywaniu zbrodni. Seryjny zabójca o aparycji Roberto Benigniego z beztroskim uśmiechem przedstawia im kulisy swojej profesji, sposoby zabijania oraz pozbywania się zwłok. Konwencja kina found footage dowodzi zaś tezy, jakoby nieustannie karmiąca się sensacją telewizja znieczuliła widzów na zbrodnie, które wcześniej mogły robić na kimś wrażenie. Spowszedniały one niczym poranna kawa.

 

Wydaje się, że kino i telewizja przedstawiła seryjnych morderców na wszelkie możliwe sposoby. Jako pięknych idoli oraz mało urodziwych czy wręcz zdeformowanych dziwaków. Od zbrodni w bogatych domach dokonywanych w białych rękawiczkach, po krwawe jatki w brudnych, zatęchłych sutenerach. Najbardziej przerażające i fascynujące zarazem pozostają jednak ich motywacje. Od kompletnie nieświadomych swoich czynów chorych psychicznie, po straumatyzowanych i skrzywdzonych w dzieciństwie niewolników własnych skłonności, do morderców, którzy zabijają bez konkretnego powodu. Trudno stwierdzić też czy bardziej szokują realistycznie przedstawiane zabójstwa, czy sama sadystyczna przyjemność czerpana z ich dokonywania. A może fakt, że istnienie seryjnych morderców nikogo już nie dziwi, a w ich temacie wszystko zostało już powiedziane. Filmowcy jednak nadal próbują i będą próbowali przez kolejne lata podejść do tematu od jeszcze innej strony. Gwarantuję, że jeszcze nie raz nas zaskoczą.

Exit mobile version